Bóg

24
Obudził mnie płacz. Płakała moja matka. Dopiero kiedy zobaczyłem jak stoi nad "kołyską", zorientowałem się dlaczego. Mój najmłodszy brat właśnie zmarł. Nie ma w tym nic dziwnego, tak dzieje się gdy ktoś nie je od dłuższego czasu.
Spróbowałem wstać. Cały kręgosłup strzelał głuchym echem.
Pomału udałem się do kuchni, nosiła tą nazwę tylko dzięki stołowi i starej, zardzewiałej kuchence węglowej, które zagracały pomieszczenie. Zająłem swoje miejsce przy stole.
Po mojej lewej stronie siedział jak zawsze mój chory brat, który podpierał głowę podkurczoną ręką. Bujał się przy tym czasami chichocząc.

Szczęściarz, nie rozumiał co się wokół niego dzieje. Wolałem myśleć, że żyje w lepszym, choć nieprawdziwym świecie.

Po prawej malutki brat. Ściskał zawzięcie w dłoni zardzewiały - pewnie bardziej niż kuchnia - bezużyteczny, powykrzywiany widelec. Kiedy znudziło mi się czekać na posiłek, który nie nadejdzie, odszedłem od stołu, przytrzymując głowę mniejszego brata wyprostowaną ręką, by mnie nie pogryzł.
Mimo licznych blizn na dłoni nie miałem mu tego za złe, on też nic nie rozumiał. Wyjście na dwór nie miało sensu. Rany po biczowaniu za złodziejkę w sadzie piekarza piekły niemiłosiernie. Kawał drania, przecież to tylko jedno jabłko, w dodatku na wpół zgniłe. Stojąc przed domem spojrzałem w niebo.

Patrzyłem na słońce. Wszyscy zachwycają się pięknem tego czegoś, choć nigdy go tak naprawdę nie widzieli. Jak można dostrzec cokolwiek w tym świetle?
Ludzie są głupi.

Ojciec kopał grób dla braciszka tuż koło domu. Matka siedziała oparta plecami o ścianę.
Nie mogłem znieść tego, jak bardzo cierpiała. Rozejrzałem się dookoła. Wszędzie rozciągał się las. Jakaś zapomniana ścieżka prowadząca pewnie do miasta. Naprzeciw starej, zaniedbanej chatki rozciągało się ogromne jezioro.
Może to właśnie ono może coś zmienić? Jest takie głębokie, poważne, milczące.
Podszedłem powoli do mamy. Przytuliłem ją z całej siły. Przemęczona i niedożywiona kobieta była dla mnie miła. Nigdy nie krzyczała, tym bardziej nie biła.
- Mamo, jak złowić rybę? - zapytałem, wytężając słuch by nie przegapić odpowiedzi. Ona niestety nie odpowiedziała, tylko rozpłakała się. Ojciec trzymał w ramionach dziecko, spoglądał w niebo i chyba mówił coś ważnego, bo bardzo się skupiał.

Bóg? Zabawne pojęcie. Chciałem wierzyć, że się mną opiekuje.

Poszedłem do lasu. Żeby złapać rybę, trzeba mieć sieci, albo wędkę, czy harpun. Wygrzebałem z błota kilka robaków. Pęd młodej latorośli posłuży za sznurek. Teraz patyk. Kilka spróchniałych, jeden za giętki, aż w końcu znalazłem ten odpowiedni. Sporo czasu zabrało mi zawiązanie pętelki.
Może gdybym miał buty poszłoby sprawniej. Albo gdyby nie kręciło mi się w głowie.
Wracając z powrotem zauważyłem królika. Kiedy mnie spostrzegł rzucił się do ucieczki. Spokojnie podążałem w kierunku jeziora. Usiadłem na brzegu, przywiązałem robaka do linki i zarzuciłem do wody. Poczułem delikatne szarpnięcie wędki.
Pociągnąłem ją z całej siły, w wyniku czego zamachnąłem się tylko i przewróciłem na plecy. Ryba nie złapie się na sznurek - pomyślałem. Zacząłem wokół domu szukać czegoś, co nadałoby się na haczyk. Zardzewiały gwóźdź był za gruby, z pogniecioną obejmą beczki nie dało się nic zrobić. Wtedy znalazłem kość. Może teraz się uda?
Powtórzyłem wszystkie czynności, które wykonałem uprzednio, tym razem jednak wiele staranniej. Szarpanie wędki trwało chwilę dłużej. Delikatnie pociągnąłem wędkę. Nad wodą przez chwilę trzepotała lśniąca ryba, ale zerwała się z haczyka i uciekła. Było blisko. Ostatni robak.

Boże, jeśli istniejesz, pomóż mi.

Chwila skupienia. Zarzuciłem wędkę. Moje dłonie nie drżały. W skupieniu obserwowałem miejsce zetknięcia się tafli wody i linki. Poczułem skubnięcie, potem pociągnąłem wędkę, tym razem jednak nieco słabiej. Szamocąca się, ślizga ryba wylądowała na moich nogach.
Spojrzałem w niebo. Nic nadzwyczajnego się tam nie działo, nie zauważyłem wokół siebie żadnej różnicy.
0.039657115936279