Little sas daye 4

8
Wiedziałem że trzeba było wyjąć złamane odnóże. Miałem nadzieję, że nie doszło do żadnej poważnej infekcji. O dziwo nie było to tak bolesne jak się spodziewałem. Skrzepnięta krew zalśniła świeżym, czerwonym strumieniem. Zakręciło mi się w głowie. Zwinąłem koszulę i ucisnąłem do miejsca krwawienia. Zachwiałem się, jednak nie upadłem. Kilka szybkich, drobnych kroków pozwoliło mi odzyskać równowagę, nawet nie zauważyłem kiedy moja towarzyszka wcisnęła się pod moje ramię, inaczej pewnie oglądałbym ten przeklęty dywan z bardzo bliska.

- Dziękuję. - mruknąłem. Podnieśliśmy wzrok. Przez drzwi tuż obok nas widzieliśmy coś, co dosłownie zmroziło krew w moich żyłach. Fragment odległego kosmosu z planetami których nie kojarzyłem z układem słonecznym. Żółto-zielony potężny olbrzym pstrokaty w kratery, nie wyglądał na niezamieszkałą planetę, otoczony mnogimi pierścieniami przyciemniał oślepiające światło jakiejś gwiazdy. Nie rozumiałem jak to możliwe, że od przestrzeni kosmicznej dzielił mnie dosłownie krok, nie dzieliło mnie od niej nic, prócz progu tych przeklętych drzwi, a spokojnie mogłem obserwować ten widok.

- Przerażające. Piękne. - szepnęła. Widzieliśmy prehistorię. Pierwszą wojnę światową z drzwi jakiegoś bunkra, bezludną wyspę, księżyc, kilka kompletnie ciemnych pokoi oraz jasnych, na które nie mogliśmy patrzeć. Pierwotny strach skutecznie zabił jakąkolwiek ciekawość, która chciała przekonać się co znajdziemy za progiem. Wiedzieliśmy jedno - musimy znaleźć odpowiednie i to za pierwszym podejściem. Światła na korytarzu mrugnęły. Poczułem jakby ogromna kostka lodu przesunęła się po moim kręgosłupie. W oddali usłyszeliśmy skrzypienie, a po krótkiej chwili szczęk zamka. Dziki, praktycznie zezwierzęcony odruch nabyty pchnął nas jak pociski, byle dalej od zagrożenia, którego widmo biło w żyłach na mojej skroni zamiast krwi.

- Ja lewa, ty prawa strona! - krzyknąłem, biegnąc trzymałem ją za rękę. 100 metrów nad oceanem, kantorek, lodowa pustynia, wnętrze budki telefonicznej, jakiś magazyn. Drzwi mijaliśmy naprawdę szybko. Trzask kolejnych drzwi za nami, piekielny przeciąg zbliżał się w naszym kierunku. Nie mieliśmy wiele czasu. Poczułem potężne szarpnięcie, po czym przeleciałem przez jedne z nich z dość sporym impetem.
- Jesteś tu, ty tu jesteś... - usłyszałem rzewny płacz towarzyszki. Ściskała w ramionach małą dziewczynkę. Teraz już wiem, skąd wzięła tyle sił by mną szarpnąć - pomyślałem, chwytając się za ramię. Drzwi do pokoju zatrzasnęły się jakby od potężnego przeciągu.

- Kto to jest? - usłyszałem pytanie dziecka.
- To mój nowy przyjaciel. - powiedziała rozedrganym głosem.
Czułem, że coś nie jest w porządku. Dwie martwe osoby nie mogą od tak wrócić sobie do świata żywych przeskakując przez drzwi.

Nie mogą, prawda?

Wtedy do mnie dotarło. Nie pytała kobiety, która ją ściskała. W rogu dziecięcego pokoju, na krześle przy oknie siedziała jej idealna kopia. Sparaliżowana strachem, nie mogła przez cały ten czas wydusić z siebie ani słowa. Jej psychika nie mogła wytrzymać tego, co się właśnie stało, tym bardziej jej rozum nawet nie spróbował pojąć zaistniałej sytuacji. Z krzykiem rzuciła się do ucieczki.

Po chwili poczułem, jak puszcza mnie adrenalina. Zmęczenie dało się we znaki. Zdołałem sięgnąć po dzbanek z wodą ze stolika dziewczynki. Kilka porządnych łyków. Podałem go kobiecie, która opróżniła naczynie w mgnieniu oka.
- Ale spust, kto by pomyślał. - mruknąłem. Moja towarzyszka nadal nie puściła córki z objęć.
Usłyszałem grzmot. Dom zadrżał w posadach.

- Palisz? - zapytałem sięgając po jej torebkę. Nim odpowiedziała znalazłem zapalniczkę i papierosy. Jej idealna kopia stałą właśnie po drugiej stronie ulicy, mówiąc do siebie i gestykulując rękami jak hypeman całego domu dla obłąkanych. Uchyliłem okno, silny wiatr wdarł się do wewnątrz. Odpaliłem papierosa, zaciągając się. Wtedy dostrzegłem na drodze swoje auto. I siebie. Nie patrzyłem jednak w niebo, tylko wprost na okno, w którym stałem. Łoskot.
Obrazek zwinięty kliknij aby rozwinąć ▼
1.5708601474762