Józef Sam Sandi, urodzony w Kamerunie w 1898 roku, już od małego miał szczęście, jakby los postanowił zagrać z nim w rosyjską ruletkę. Zamiast beztroskiego dzieciństwa pod afrykańskim słońcem, wpadł w niewolę i trafił do Europy. Pewnie wtedy jeszcze nie wiedział, że to tylko przedsmak tego, co go czeka.
Podczas I wojny światowej został rzucony na front francuski. „Witaj w Europie, Sam! Zamiast palmy masz tu okop, a zamiast spokoju – pociski.” Mógłby pomyśleć, że gorzej być nie może, ale los stwierdził: „Hold my beer.” Po wojnie Sandi, szukając spokojnego życia, wylądował w Polsce. Może ktoś mu wmówił, że to takie europejskie Hawaje? Szybko odkrył, że zamiast plaż czeka go występ w cyrku. No cóż, akrobatą być może nie planował, ale jak już trzeba zarabiać na życie, to lepiej robić salta niż kopać okopy.
A potem nadeszła II wojna światowa. Sam mógłby powiedzieć: „Znowu?!” Ale zamiast uciec, założył mundur polskiego żołnierza i poszedł walczyć. Ciekawe, co sobie myśleli jego koledzy: „Czarny w polskiej armii? To się historia rozpędziła!” Ale Sandi nie zamierzał być tylko anegdotą – walczył, jakby sam diabeł go gonił, co, biorąc pod uwagę jego życie, mogło być prawdą.
Po wojnie trafił do niemieckiej niewoli, bo przecież jeden obóz to za mało na taką przygodę. Ale jakoś przeżył i wrócił do Polski. Dlaczego nie wrócił do Kamerunu? Może po latach z Niemcami uznał, że polskie zimy to pikuś? Zmarł w 1977 roku, zostawiając za sobą historię tak pełną absurdu, że aż trudno uwierzyć, że to nie scenariusz czarnej komedii. Sandi, cyrkowiec, żołnierz, niewolnik i bohater – gość, który mógłby powiedzieć: „Jeśli życie daje ci cytryny, to je zjedz, bo pewnie nic lepszego i tak nie dostaniesz.”