Arthur „Bomber” Harris, zwany „Rzeźnikiem”, człowiek, który spalił Hamburg, Drezno, Kolonię i wiele innych miast.
Jakim człowiekiem był brytyjski marszałek? Niech opowie anegdota. Gdy któregoś razu Harris wracał do domu ze sztabu Bomber Command samochodem, został zatrzymany przez policję.
- Sir, znacznie przekroczył pan prędkość! Mógł pan kogoś zabić! - powiedział policjant.
Marszałek odpowiedział na to z uśmiechem:
- Szanowny panie, ja co noc zabijam dziesiątki tysięcy ludzi.
W 1945 roku marszałek miał 53 lata. Od przedwojnia słynął z poglądów, że wszystko i wszystkich należy bombardować. Nawoływał do zrzucania bomb na każdą zbuntowaną wioskę w Imperium Brytyjskim. Tak chciał m. in. pacyfikować Palestynę. Obsesyjnie wierzył w tezy włoskiego teoretyka lotnictwa, gen. Giulio Douheta i w możliwości wybombardowania Niemiec - doprowadzenia do ich kapitulacji samymi bombardowaniami. Gardził zrzucaniem ulotek ostrzegających przed nalotami, uważał, że to marnowanie efektu zaskoczenia i czasu. W 1942 roku został dowódcą Bomber Command - sił bombowych RAF.
Był nałogowym palaczem, wiele lat mieszkał w Afryce. Uprawianie sportu uważał za marnowanie czasu. Był chorobliwie ambitny, uważał, że sam wygra wojnę z III Rzeszą. Nie interesował się niczym, poza bombowcami, nie cechowała go typowa brytyjska ogłada, znajomość kultury, ani jakiekolwiek poczucie humoru. Uchodził za despotę i gbura, notorycznie wybuchającego atakami wściekłości. Nie miał żadnego życia prywatnego, nie brał urlopów. Godzinami siedział z lupą nad zdjęciami zbombardowanych miast. Wydawało się, że to jego ulubiona rozrywka. W nocy, gdy strumienie jego bombowców rujnowały miasta Europy, wywoływały burze ogniowe i paliły dziesiątki tysięcy ludzi żywcem, on sam zapadał w spokojny sen bez snów, z telefonem stojącym obok łóżka.
Siedziba Bomber Command w High Wycombe mieściła się w zespole pałacowych budynków, otoczonych polami, drzewami i pięknymi ogrodami pełnymi róż. Z zewnątrz wyglądała przepięknie, cicho i spokojnie. Jednak, jak wspominał kapelan RAF John Collins, było to „pustoszejące duszę, najbardziej depresyjne miejsce w jakim służyłem. Obecne tam zło jaskrawo kontrastowało z pięknem otaczającej przyrody”...
Gdy marszałek obejmował swoje stanowisko, powiedział znamienne słowa:
„Naziści przystąpili do tej wojny kierowani dość dziecinnym złudzeniem, że będą mogli bombardować wszystkich, a nikt nie zbombarduje ich. W Rotterdamie, Londynie, Warszawie i pół setce innych miejsc wcielili w życie swoją dość naiwną teorię. Zasiali wiatr, teraz będą zbierać burzę.”
Nigdy nie żałował swoich decyzji i do końca życia bronił kampanii bombowej nad Niemcami. Mam do niego ambiwalentny stosunek. Choć rzeczywiście przerażające jest to, co robił Bomber Command, wywołując burze ogniowe, palące żywcem dziesiątki tysięcy bezbronnych cywilów - w tym kobiet i dzieci - i zabijając ludzi bombami z opóźnionym zapłonem, choć Harrisa uważam za zbrodniarza, a widok spokojnego, ukwieconego High Wycombe przyprawia mnie o dreszcze, to wiedząc o morzu niemieckich zbrodni, o niemieckiej bucie i pogardzie, o nikczemnym zgrywaniu ofiar - nie umiem go jednoznacznie potępiać.
Niedługo przed Dreznem, bo w sierpniu i wrześniu 1944 roku oddziały Reinera Stahela, Heinza Reinefartha i Ericha von dem Bacha bestialsko zmiażdżyły powstańczą Warszawę ogniem moździerza „Ziu” i Nebelwerferów, bombami Stukasów, miotaczami ognia, granatami. Niemcy nie żałowali cywilów, rozstrzeliwując ich tysiącami, wrzucając granaty do piwnic, czy paląc żywcem. W tym samym, czasie setki rakietowych, wizjonerskich wynalazków profesora Wernhera von Brauna, wystrzeliwanych z wyrzutni w Holandii, mknęło ku Londynowi, a potem Antwerpii. I tam siały śmierć i zniszczenie. Niemcy nie przestawali być zbrodniarzami, nawet pod ciosami bomb.
Zwłaszcza po mojej wizycie w Berlinie, gdzie, mimo usilnych starań - nigdzie nie doszukałem się żadnego upamiętnienia zamordowanych przez Niemców Polaków, w głowie huczało mi „Bomber Harris, do it again!”. Bo ktoś, kiedyś, dotkliwie - tę germańską butę ukarał.