Ostatnio rozkminiam różne tezy dotyczące rozmiaru i natury Wszechświata. Póki co skłaniam się ku tezie, że ten jest czarną dziurą. Odrobinę ją faworyzuję, bo póki co wydaje mi się mieć najwięcej sensu.
Tzn przeprowadzone obliczenia dotyczące rozmiaru, masy i gęstości widzialnego Wszechświata, oraz fakt, że spoza niego nigdy nie dotrze do nas światło całkiem zgrabnie tłumaczą tę tezę.
Koncepcję Wieloświata zaledwie liznąłem, więc tutaj ciężko mi się wypowiedzieć. Może jak nieco lepiej zapoznam się że znanymi argumentami za i przeciw, łatwiej będzie mi ją zaakceptować.
Jak dla mnie, chyba więcej sensu ma już teoria o symulacji.
To było słowem wstępu, żeby zachować jakiś względny porządek. Rozkminiałem ostatnio wersję z nieskończonym Wszechświatem i doszedłem do wniosku, że to raczej błędne założenie.
Mój tok myśliwy przebiegał mniej więcej tak:
Jeśli Wszechświat jest nieskończony, oznacza to, że każda sytuacja, nawet ta najmniej realna, ma nieskończoną szansę się wydarzyć.
Czyli także jego koniec. A skoro ma koniec, nie może być nieskończonym.
Może być najwyżej nieskończonym warunkowo, czyli do czasu, aż nie zaistnieje jego koniec.
Wydaje mi się, że to rozumowanie jest poprawne, ale chuj mnie tam wie. Lepiej skonfrontować to z innymi. Może ktoś rzuci więcej światła na to zagadnienie. Może któryś z Was siedzi głębiej w tym temacie, albo wyciągnął inne wnioski.
Ku jakiej teorii się skłanianie? Dlaczego? Zapraszam do dyskusji.