Dzidki, zainspirowany wczorajszym memem o Puchatku i Wietnamem zrobiłem mały prequel. Nic ambitnego, trochę długie, ale nie za długie.
Wietnam. Ten Wietnam, jego parne, duszne, najprawdziwsze, bo jedyne oblicze. Zieleń, ciągle ta zieleń, od czas do czasu czerwień. Śmierć, tylko to. Jeżeli w tym lesie, tej dżungli, na każdej mili kwadratowej były tysiące żołnierzy chcących zabić tylko ciebie, nie wiedzieć czemu tylko ciebie, to ten las musiał mieć ze sto takich mil. Tak, ten las był stumilowy.
- A co ty jesteś taka smutna pizda, co? – Królik złapał Kłapouchego za ramię, gdy ten człapał niezdarnie do łazienki w celu porannej toalety. – Nie podoba ci się tutaj?
- Nie, nie podoba – bąknął Kłapouchy, wyrywając ramię z uścisku i spoglądając na zewnątrz namiotu, zawsze gdy musiał to powiedzieć na głos, jego oczy się szkliły, z trudem powstrzymywał emocje.
- Daj spokój, tu jest zajebiście! – z drzwiach pojawił się Tygrysek, który z toalety dopiero wracał. Był bez koszulki i towarzysze mogli podziwiać wszystkie sznyty, których przybywało i które wszystkie bez wyjątku były świeże. – Jesteśmy prawdziwymi mężczyznami.
- Zwłaszcza ty, platfusie niedojebany – zarechotał Puchatek, przewracając się na drugi bok. – Jeżeli żaden z was nie zamierza myć kuśki tutaj, to wy-pie-da-lać, idźcie prowadzić tę dyskusję na zewnątrz. Próbuję spać.
- Pu-puchatku, wsta-wstawaj, zaraz bę-będzie dowó-wódca – jęknął Prosiaczek, który od dawna miał idealne pościeloną pryczę. Puchatek usiadł z trudem na pryczy, splunął na ziemię i zanim wstał, zapalił papierosa.
- Jeszcze tego ochujalca mi tu brakowało. Co z nim jest kurwa mać nie tak?! – Puchatek nałożył klapki na stopy i puścił bąką, drapiąc się pod pachą.
- Dowódca dostał odłamkiem podczas misji – wydukało Maleństwo, jakby uczyło się tej formułki na pamięć.
- Jak dla mnie to on mógł usiąść na słoiku pełnym tajskich dildosów – zaśmiał się Tygrysek. – A ty, mały kangurze, po pierwsze nie wpierdalaj się w rozmowę dorosłych, a po drugie idź mi przynieś piersiówkę, na trzeźwo nie zniosę tego kretyna. – Maleństwo było jeszcze nastolatkiem, najmłodszym żołnierzem kompanii. Nie wiedziało też, że Tygrysek jest jego biologicznym ojcem i że obiecał Kangurzycy opiekować się nim.
- Ja... ja nie chcę nigdzie iść – przerwał rozmowę Kłapouchy.
- No nie, znowu ten imbecyl pierdolony. Co ci znowu nie pasuje, panie depresjo? Moi znajomi i rodzina mają cię dojebać, marudo? – warknął Królik.
- Nie dość, że też jesteś marudą, to jeszcze hipokrytą – powiedział Puchatek. – Niech mówi.
- Nie chcę, nie mogę - mówił Kłapouchy. - Jesteśmy zwierzętami. Popatrzcie na nas. Na to, co zrobiła z nami ta wojna. Przecież my byliśmy normalni, byliśmy dobrzy.
- Ka-kazali na-nam zabijać, to-to zabi-bijamy – powiedział Prosiaczek, zakładając buty, ówcześnie pucując sznurowadła z wietnamskiej krwi.
- To, że zabijamy nie jest złe. Gorsze jest to, że nam się to spodobało. To jest złe. Widzę po was, że tak jak nie umieliście zabijać, tak teraz nie wyobrażacie sobie życia bez tego.
- Wiesz, co jest śmieszne, przyjacielu? – powiedział Puchatek, dopalając papierosa. – Że jakie to wszystko nie byłoby śmieszne, to nie my jesteśmy śmieszni, tylko rząd. Myśleli, że mogą nas wrzucić w piekło wojny i nic się z nami nie stanie. A stało. Nie możesz oczekiwać od człowieka, że wyrzucony na wojnę nie stanie się żołnierzem. To jedyna szansa na przetrwanie. Musisz być zwierzęciem. Jesteśmy zwierzętami, potworami, bo tego się od nas oczekiwało, skazując nas na pewną śmierć!
- Wiesz, czym się różnimy od zwierząt? – mówił dalej Kłapouchy, po policzku spływała mu pojedyncza łza. – Że zwierzęta nie udają, że nimi nie są.
Zanim jednak Puchatek zdążył odpowiedzieć, do namiotu wszedł dowódca oddziału, Krzyś.
- No dzień dobry, moje małe misie! – krzyknął Krzyś, klaskając w dłonie. – Jak tam poranek, moje przytulaski? Dobrze się spało? Dobrze się spało! No pewnie, że się dobrze spało, bo gdzie jak gdzie, ale w Stumilowym Lesie śpi się jak? Jak się śpi w Stumilowym Lesie? Jak do kurwy, wy małe pierdolone gówna, niedojebane w oczy chujem w erekcji, śpi się w Stumilowym Lesie?!
- Najlepiej – wymamrotali chórem wszyscy pozostali.
- No, tak trzymać. Widzę ducha zespołu, widzę nasze szanse na dojebanie tych żółtych od zazdrości koślawych wzrokiem skurwysynów. Tak, widzę szanse, mamy szanse. Moje małe, pluszowe słodziaczki są gotowe na roz-pier-dol? Bo zapierdalamy z misją odbicia tym skurwysynom Ameryki z rąk. Na zwiad, znaczy się. U kwatermistrza Sowy pobierzcie amunicję, dużo amunicji! Tak! Ale zrobimy im rozpierdol! Moje małe piękne misie, ale macie śliczne futerka, tak się lśnią, pobawimy się! – mówił Krzyś, wpadłwszy w słowotok, nie zwracając uwagi na to, że Tygrysek mając twarz zakrytą dłońmi co chwilę szepcze słowo „kretyn”.
- Dowódco – przerwał Puchatek.
- Co się dzieje, Kubusiu? – Krzyś podszedł do Puchatka i zapał go za oba policzki, oglądając z każdej ze stron.
- Kłapouchy zostaje w obozie – powiedział stanowczo Puchatek, wyrywając się z niespodziewanego objęcia i odpalając drugiego papierosa.
- A dlaczego? – Krzyś najpierw złapał się na włosy, ale potem chrząknął i zaczął się drapać za uchem.
- Bo ja o to proszę.
- A dlaczego sam nie powie?
- Bo po to ma mnie, swojego adwokata i przyjaciela, a jesteśmy żołnierzami z duchem zespołu, czy nie? – powiedział Puchatek, tak, żeby jego wzrok spotkał się ze wzrokiem Krzysia.
- Duchem zespołu – bąknął Krzyś, przyciskając wskazujący palec do brody. – Tak, duch zespołu! Dobrze, piękne misie! Kłapouszku kochany, co taki smutny jesteś? Zostaniesz w bazie, wyśpij się, kolego! A reszta misiów, to Stumilowego Lasu, ram pam pam, orkiestra, orkiestra kurwa, or-kie-stra, w niedojebane stolce w latrynie, zapierdalamy, znaczy się, idziemy!
Żołnierze zabrali plecaki i w rządku, udając orkiestrę, wymaszerowali z namiotu. Puchatek spojrzał na Kłapouchego. Chciał mu powiedzieć, że wie, czym się stał. Że wie, że stał się potworem. Chciał mu powiedzieć, że szanuje jego wybór, bo tak samo jak on miał prawo stać się zwierzęciem, tak Kłapouchy miał prawo pozostać człowiekiem. Takie samo prawo. Chciał mu powiedzieć, że po powrocie pomoże mu załatwić powrót do domu. I że nadal są kumplami, żeby na siebie uważał, żeby wreszcie odpoczął.
Nie powiedział jednak nic. Patrzył na niego, na drugą łzę, którą Kłapouchy skrzętnie wycierał rękawem koszuli. Patrzyli więc na siebie, żaden nic nie powiedział. W końcu Puchatek kiwnął głową, puścił oczko i wyszedł.
Po dobie żołnierze wrócili ze zwiadu.
- Ku-kurwa, gdzie o-oni wszy-wszyscy są?! – powiedział Prosiaczek, zdejmując buty przed namiotem i rzucając nimi o rozwieszone na płocie menażki.
- Nie wiem gdzie, ale nie wyparowali, gdzieś być muszą – powiedział Tygrysek, rozglądając się wokół. Właśnie wschodziło słońce, była czwarta rano.
- Cały dzień w lesie i ani jednego spotkanego skurwiela – mówił Królik rozgniatając palcem jakiegoś robaka na ramieniu i zostawiając go w pokrytej rosą trawie. – To niemożliwe, żeby spierdolili, nie mieli gdzie. A ten leniwiec jest w namiocie, Kłapouchy, jesteś tam? Jak się bawiłeś, marudo?
- Macie rację – powiedział Puchatek, który zdążył wejść do namiotu. – Nie zniknęli, po prostu się z nami minęli. Tak jak my chcieliśmy iść po nich, tak oni przyszli po nas.
Puchatek odsłonił połę namiotu i wszyscy zobaczyli Kłapouchego z poderżniętym gardłem. Leżał w swojej krwi, na pryczy, w rękach trzymając biblię.
Wszyscy jego towarzysze krzyknęli w złości i rozpaczy, Prosiaczek upadł na kolana, Tygrysek próbował negować ten widok, Królik ze łzami w oczach usiadł w trawie przed namiotem, a Maleństwo podeszło do martwego Kłapouchego i zamknęło mu powieki, przykrywając ciało kocem. Tylko Puchatek nie reagował. Nic nie mówił przez kilka minut, aż w końcu złapał za karabin i zaczął doczepiać amunicję do pasa.
- Co-co ty-ty robisz?! – spytał przerażony Prosiaczek.
- Kłapouchy miał trochę racji – powiedział Puchatek, idąc w stronę Stumilowego Lasu. – Ludzie różnią się od zwierząt, bo udają, że nimi nie są. Ale my już nie jesteśmy ludźmi, jesteśmy zwierzętami. Nie musimy udawać ludzi. Możemy być zwierzętami.
- Więc co teraz? – dopytywał Tygrysek, nakładając z powrotem buty. – Zemsta?
- Zemsta – odpowiedział Puchatek, patrząc zimno w dżunglę, nie zdradzając żadnej emocji i przeładowując karabin.
Wietnam. Ten Wietnam, czwarta rano, wschód słońca. Mniej zieleni, jakby więcej tej czerwieni. Las, w którym każda ze stu mil pełna jest wrogów, twoich wrogów, w którym żadna mila nie jest twoja, nieważne w ilu z tych mil byś był. I wojna, która właśnie się rozpoczęła. Wojna o Stumilowy Las.