Jak pewnie wiecie (lub też nie) najgroźniejszym drapieżnikiem świata jest człowiek. Jako gatunek mamy wybitny talent do pozbywania się wszelkich konkurentów i obecnie największe zagrożenie stanowi dla nas inny przedstawiciel homo sapiens. Nie znaczy to jednak, że każde stworzenie, za którego wyginięcie odpowiada człowiek, padło ofiarą kul, strzał badź wnyków. Czasem winowajcami są towarzyszące ludziom zwierzęta, w szczególności koty i szczury. I właśnie o takim przypadku chciałem wam dziś opowiedzieć. Oto historia strzyżyka z Wyspy Stephena, który swoją zagładę zawdzięcza jednemu znudzonemu sierściuchowi. Zapraszam.
Ja zapewne wiecie, dawniej latarnie morskie wymagały stałej obsługi. Gaszenie i zapalanie świateł, nadawanie sygnałów dźwiękowych przy słabej widoczności, konserwacja itp. Nie inaczej było z latarnią na Wyspie Stephena. W 1894 roku wprowadził się do niej latarnik, niejaki David Lyall. Żeby nie oszaleć z samotności zabrał ze sobą kilka zwierząt. Były to kozy (w końcu skądś trzeba było brać świeże mleko) oraz kot o imieniu Tibbles, którego zadaniem było tępienie szkodników. O czym Lyall nie wiedział, to że na pobliskich wysepkach nie było szczurów ani myszy. Nowa Zelandia oddzielił się bowiem wraz z m.in. Australią i Tasmanią od reszty lądów zanim powstały ssaki łożyskowe. Dopiero osadnicy przywlekli ze sobą szczury, myszy i inne szkodniki na teren głównej wyspe. Te jednak nie dotarły na wiele mniejszych wysepek.
Jak wspomniałem przed chwilą, Lyall przywiózł ze sobą na wyspę kota. A kot, jak wiadomo, jest chętnie i aktywnie polującym drapieżnikiem i brak gryzoni w żaden sposób tego nie zmieni. Efekt? Już po kilku dniach Tibbles przyniósł swojemu właścicielowi małego ptaszka. Jako, że handel wszelkiej maści preparatami ze zwierząt był wówczas rozpowszechniony, Lyall zakonserwował zdobycz swojego podopiecznego z nadzieją, że może komuś ją sprzeda. I tak płynęły kolejne miesiące, a Tibbles przynosił swojemu panu kolejne ptaszki. Łącznie uzbierało się ich kilkanaście.
Podczas jednego z pobytów na Nowej Zelandii Lyallowi udało się sprzedać preparaty człowiekowi o nazwisku Trawers. Ten z kolei dostarczył je dwóm ornitologom, sir Walterowi Bullerowi oraz sir Walterowi Rotshildowi. Jako, że obaj zareagowali na wypreparowane ptaszki entuzjastycznie. Lyall powrócił na wyspę celem pozyskania większej liczby egzemplarzy. Niestety, kot Tibbles dostarczył mu jeszcze tylko jedną zdobycz. Miało to miejsce w lutym 1895 roku i tenże miesiąc uznaje się za kres istnienia tego gatunku.
O samym ptaszku, zwanym po polsku strzyżykiem z Wyspy Stephena bądź łazikiem południowym (łac. Traversia lyalli), wiadomo niewiele. Był nielotem, prowadzącym skryty tryb życia. Prawdopodobnie występował też na innych wysepkach w pobliżu Takapourewy, na co wskazują kości znajdowane w gniazdach występującej tam sowicy białolicej (łac. ninox albifacies, notabene gatunek ten również jest uważany za wymarły). Populacje z tychże wysepek najprawdopodobniej padły ofiarą szczurów polinezyjskich, znanych jako kiore (łac. Rattus exulans). Zostały one nieumyślnie zawleczone na Nową Zelandię przez polinezyjskich przodków Maorysów. Jak wyglądały gniazda bądź jaja strzyżyka, nie wiadomo
No i to koniec historii. Ot, kolejny rozdział księgi pod tytułem ,,Jak ludzie nieumyślnie wszystko spieprzyli". Myślę jednak, że warto trzymać takie przykłady w pamięci jako przestrogę. Historia bowiem ma to do siebie, że niestety uwielbia się powtarzać.
Moje posty historyczne znajdziesz pod tagiem historycznadzida