Kocham ten jebany sos

5
Jestem fanatykiem sosu barbecue.

Wszystko bym tym szajsem polewał. Mięso, ryby, sałatki, co się tylko, kurwa, da. Używam go nawet zamiast tłuszczu do smażenia. Jestem zwyczajnie uzależniony. Sos barbecue to moja heroina. Jak se kilka dni temu wyprawkę do roboty zrobiłem to całość ojebałem jeszcze w autobusie po drodze do biura. Do pracy wszedłem cały upierdolony, bo przecież nie dość, że jem jak świnia, to przecież jeszcze współpasażerowie ciągle się ocierają i szturchają, bo lgną do mnie ze względu na sos przecież.
W firmie nikt nie chce obok mnie siedzieć i piszą tylko skargi do góry, że w całym biurze śmierdzi jak w jebanym bobby burgerze. Wałówkę trzymam u siebie w biurku, w związku z czym nie bardzo wiadomo jak niby miało by nie jebać, ale ludzie sami są sobie winni, bo jak w lodówce zostawiam choćby kapkę dla siebie na później, to pięć minut i nie ma. Zawsze ktoś zapierdoli żeby w miodowej ambrozji umoczyć swoją rozpaćkaną kanapkę z ogórkiem.
Jak za namową dziewczyny udałem się do lekarza żeby mi coś na to poradził, to facet kazał mi dać sobie trochę na spróbowanie co by, jak to ujął, empirycznie zbadać sprawę jak to na naukowca przystało. Wyjąłem więc kapkę z pojemniczka próżniowego co to go zawsze za pazuchą trzymam żeby móc se chociaż powąchać jak mną zaczyna telepać, albo wetrzeć odrobinę w dziąsła jeśli pojawia się też ślinienie, a lekarz opierdolił z tym receptę, którą właśnie mi wystawiał. Teraz muszę raz w tygodniu do przychodni zachodzić, zęby garnczek dla jaśnie pana doktora zostawić, bo ten grozi, że inaczej skorzysta z klauzuli sumienia i zadzwoni po bagiety a ja wyląduje w pokoju bez klamek. Bo że to ja niby jestem nienormalny.
Inna sprawa jak to wpływa bezpośrednio na moje życie osobiste. Wyjść na miasto z ludźmi ciężko, bo jak nie burgerownia czy inny steak house, to jak gdzieś do tego co aktualnie jest serwowane nie podadzą sosu barbecue to, o ile nie jestem pijany albo akurat nie zapomnę, to się obrażam i wychodzę. No bo niby noszę przy sobie zawsze trochę, ale jak próbuje se polać zza pazuchy to kelnery inby zaczynają odpierdalać, że własnego nie można i proszę natychmiast opuścić lokal więc wychodzę, ale zawsze skromnym krzykiem staram się podkreślić podkreślić, że opuszczam ten przybytek z własnej nieprzymuszonej woli a nie w wyniku faszystowskich praktyk managmentu lokalu. Już wszystkie restauracje w promieniu dziesięciu kilometrów mam poobrażane.
Jak terapeucie opowiedziałem w końcu o moim uzależnieniu od sosu to powiedział, że już jakiś czas miał pewne podejrzenia, ale szczerze mówiąc, nie wiem po czym wnosił, bo na sesjach podjadałem tylko jak nie patrzył. Stwierdził ostatecznie, że to tylko moja kolejna młodzieńcza obsesja tak jak kiedyś „Troskliwe Misie”, a potem „Karmazynowy Pirat” i „Dragon Ball” i że w końcu kiedyś mi przejdzie. Tylko że, po pierwsze, przecież sos nie jest moją obsesją w żadnym stopniu a co najwyżej źródłem ukojenia lęków pomieszanych z tęsknotą za utraconą przyjemnością życia, a poza tym ja mam trzydzieści kilka lat i nie wydaje mi się, aby młodzieńcze obsesje mnie jeszcze, niestety, dotyczyły w tym samym stopniu w jakim dotyczyły troskliwych misiów. Ale kiedy w autobusie linii o numerze nieważne nawet jakim, bo który to numer jest zupełnie nieistotnym szczegółem tak jak zupełnie nieistotne w ogólnym rozrachunku jest wszystko inne, dociera do mnie że zapomniałem z domu sosu i w ogóle czegokolwiek do jedzenia, to oto widzę jak kilkuletnia dziewczynka oblizuje poręcze, wiecie, takie rurki, które służą ludziom którzy akurat tym autobusem mają wątpliwą przyjemność podróżować, w tym także tym nieumytym, brudnym i chorym do chwytania, trzymania i obłapiania, a jej matka w reakcji na tą aberrację jedynie bezwiednie się temu przygląda, to nie tylko myślę że nie ma dla nas jako gatunku żadnej nadziei, ale przede wszystkim skupiam się na tym, że te poręcze nie są nawet polane sosem barbecue.
Kocham ten jebany sos
0.050022125244141