Lot 19
- Nie widzimy dymu. Powtarzam, nie widzimy dymu. - zabrzmiał kolejny komunikat.
- Może musiała się schować. Albo ktoś ją uwięził. Może po prostu straciła krótkofalówkę. Może nadal podążają w stronę meteorytu.
- Dym. - Stwierdził pilot. Wypatrywali teraz wyjątkowo uważnie.
- Nic nie widzę. - stwierdził Jones.
- Ja też nie widzę, czuję dym! - powtórzył się pilot i ruszył w stronę drzew. Pies pobiegł za nim.
Po chwili pędzili co sił w nogach. Faktycznie, zapach dymu stał się teraz wyraźny. Jones w końcu dogonił pilota i złapał go za ramię.
- Poczekaj! - stęknął zadyszany - Już zrobiliśmy ten błąd. Musimy być ostrożniejsi.
Kucając przesuwali się w stronę źródła zapachu. Po kilku minutach w końcu zauważyli dym. Na małej polance stał znajomy motor, a obok niego ktoś rozpalił duże ognisko, co w tych warunkach było dość trudne do osiągnięcia.
Nie zauważyli niczego podejrzanego, podeszli bliżej do ogniska. Wiedzieli że ktoś musi być w pobliżu, pytanie tylko czy to n pewno jego córka, czy zwykły zbieg okoliczności. Po drugiej stronie polany dostrzegli jakieś prowizoryczne schronienie, obniżenie wykopane w ziemi, obłożone z wierzchu grubymi gałęziami, przykryte kurtką i liśćmi. Wewnątrz tego schronienia leżał nieprzytomny Picasso, a obok niego ta przeklęta, srebrna, podręczna walizka.
- Żyje. I tak nas nie zrozumie więc nie ma sensu go wypytywać. Sądząc po jego koszuli we krwi coś lub ktoś go dopadło, a moja córka chce mu pomóc. Musi być niedaleko, może poszła po wodę.
- Pójdę po apteczkę do jeepa.
- Weź wodę i jedzenie, oni mogli nie mieć tyle luksusu co my.
- Pójdę z nim. - wtrącił Jones, i po chwili znów zniknęli w zaroślach. Pies położył się przy rannym. Odpalił papierosa i wsadził mu go w usta. Milcząc palili, czekali. Nie spodziewali się spotkać w tym miejscu, w takich okolicznościach.
- Może musiała się schować. Albo ktoś ją uwięził. Może po prostu straciła krótkofalówkę. Może nadal podążają w stronę meteorytu.
- Dym. - Stwierdził pilot. Wypatrywali teraz wyjątkowo uważnie.
- Nic nie widzę. - stwierdził Jones.
- Ja też nie widzę, czuję dym! - powtórzył się pilot i ruszył w stronę drzew. Pies pobiegł za nim.
Po chwili pędzili co sił w nogach. Faktycznie, zapach dymu stał się teraz wyraźny. Jones w końcu dogonił pilota i złapał go za ramię.
- Poczekaj! - stęknął zadyszany - Już zrobiliśmy ten błąd. Musimy być ostrożniejsi.
Kucając przesuwali się w stronę źródła zapachu. Po kilku minutach w końcu zauważyli dym. Na małej polance stał znajomy motor, a obok niego ktoś rozpalił duże ognisko, co w tych warunkach było dość trudne do osiągnięcia.
Nie zauważyli niczego podejrzanego, podeszli bliżej do ogniska. Wiedzieli że ktoś musi być w pobliżu, pytanie tylko czy to n pewno jego córka, czy zwykły zbieg okoliczności. Po drugiej stronie polany dostrzegli jakieś prowizoryczne schronienie, obniżenie wykopane w ziemi, obłożone z wierzchu grubymi gałęziami, przykryte kurtką i liśćmi. Wewnątrz tego schronienia leżał nieprzytomny Picasso, a obok niego ta przeklęta, srebrna, podręczna walizka.
- Żyje. I tak nas nie zrozumie więc nie ma sensu go wypytywać. Sądząc po jego koszuli we krwi coś lub ktoś go dopadło, a moja córka chce mu pomóc. Musi być niedaleko, może poszła po wodę.
- Pójdę po apteczkę do jeepa.
- Weź wodę i jedzenie, oni mogli nie mieć tyle luksusu co my.
- Pójdę z nim. - wtrącił Jones, i po chwili znów zniknęli w zaroślach. Pies położył się przy rannym. Odpalił papierosa i wsadził mu go w usta. Milcząc palili, czekali. Nie spodziewali się spotkać w tym miejscu, w takich okolicznościach.