Marek Oramus

4
Kwadrofoniczne delirium tremens
Apolinary Koniecpolski, już na pierwszy rzut oka sprawiający wrażenie plugawego degenerata, zbliżał się ostrożnie w stronę kiosku „Ruchu”. Akurat kioskarka zdejmowała kartkę z napisem „Zaraz wracam”. W oczekiwaniu na jej powrót Apolinary przez pół dnia wygrzewał się w słonku, regenerował siły i rozmyślał o Świecie B. Spoza krzaków miał doskonały punkt obserwacyjny, sam będąc niewidoczny. Z położonego nie opodal boiska dolatywały okrzyki i przekleństwa uczniów pobliskiej szkoły podstawowej, gremialnie uganiających za piłką.
– Proszę sześć wód brzozowych wycharczał Apolinary do okienka, starając się o miły timbre głosu. Jednocześnie złożył dokładnie odliczona sumę na szklanym talerzyku.
Sprzedawczyni z roztargnieniem zdjęła z półki towar i zajęła się liczeniem monet.
– W porządku – powiedziała. Dziękuję.
Była młodą dziewczyną i o ile Apolinary znał się na tym, typowa mieszkanką tego miasta. O nim samym trudno było powiedzieć coś podobnego: nosił długi płaszcz nieokreślonego koloru, bardzo solidny i trwały. Pod szyją miał apaszkę, która w momencie wystawienia na sprzedaż wabiła jaskrawymi kolorami, a teraz przypominała szary wiecheć. Strój uzupełniały względnie nowe spodnie od dresu z białymi lampasami oraz trampki. Przy płaszczu brakowało guzików; Apolinary nosił go bez względu na pogodę. Nie zdejmował go także w nocy. Czerwona twarz, siwiejąca broda i zmierzwione włosy ufarbowane na pomarańczowo dopełniały obrazu.
Włosy ufarbowali Apolinaremu punkowcy, do których przystał na jeden dzień w nadziei wyłudzenia pieniędzy.
0.042665958404541