Powrót z delegacji
10 5 1 1

20
Do Administacji: 
Może byście chuje niemyte docenili to że staram się reanimować dział z pastami i przeczytali to przynajmniej do połowy...

To ostatnie opowiadanie z naszego Maratonu, wiem że seria wam się bardzo podobała ale przez brak czasu na redagowanie tekstu nie jestem w stanie dalej z taką częstotliwością wstawiać materiały, jeśli byłby ktoś chętny mi w tym pomóc zapraszam na PV wtedy historie będą się pojawiać raz w tygodniu minimum

Rozdział I – Powrót
Silnik mruczał jednostajnie, monotonia drogi koiła nerwy, ale Adam nie czuł się spokojny. Wręcz przeciwnie – w jego wnętrzu buzowała mieszanka frustracji, rozczarowania i niepokoju. Z delegacji wracał z pustymi rękoma. Reportaż, który miał ujawnić przekręt w miejskim ratuszu, okazał się wydmuszką. Trop był fałszywy. Jego informator się wycofał, a redaktor naczelny dał mu jasno do zrozumienia, że to jego ostatnia szansa.

— „Albo przyniesiesz coś, co się sprzeda, albo… cóż, znasz realia,” — powiedział mu wprost, nie odrywając wzroku od ekranu komputera.

Adam znał realia. Zawód dziennikarza nie był już tym, czym był dekadę temu. Kliki, nagłówki, sensacja – tego chcieli czytelnicy. A on miał tylko puste nagrania, kilka fotek i dźwięk informatora mówiącego do słuchawki: „Nie mogę rozmawiać. Oni już wiedzą.”

Westchnął i zerknął na ekran telefonu przymocowany do uchwytu na desce rozdzielczej. GPS zamigał na czerwono. Wypadek. Zablokowana autostrada A4 w okolicach Przeworska. Korek miał sięgać kilku kilometrów. System zaproponował objazd – boczna droga przez lasy, przez wieś Wólka Długa, której nazwy nawet nie kojarzył.

— „Oczywiście…” — mruknął z sarkazmem i stuknął palcem w opcję „Zmień trasę”.

Była 21:17, niebo zaczęło ciemnieć. Letnie dni były długie, ale gęste chmury zasnuły słońce wcześniej niż zwykle. Deszcz wisiał w powietrzu. Adam przyspieszył – chciał już tylko dojechać do domu, przytulić córkę, napić się herbaty z żoną i odciąć się od porażki.

Nowa trasa wiodła przez gęsty las. Sznur drzew ciasno otaczał krętą drogę, a asfalt był tu w znacznie gorszym stanie – pełen dziur, popękany, ledwo oznaczony. Ale jechał. Gubił zasięg co kilka minut, radio zamilkło, a jedynym towarzyszem była muzyka z pendrive’a i bicie własnego serca.

Wtedy samochód zadrżał.

Silnik zakaszlał jak stary gruźlik, kontrolki zamigotały, a wskaźnik obrotów zaczął wariować. Adam zmarszczył brwi i zjechał na pobocze. Zgasł silnik. Spróbował go odpalić raz, drugi… nic. Tylko kliknięcie i cisza.

— „Tego tylko brakowało...” — syknął, wychodząc z auta i zarzucając kaptur na głowę.

Zapach lasu był ciężki, mokry. Coś dziwnie mdlącego wisiało w powietrzu – jakby gnijące liście mieszały się z czymś niepokojąco… mięsnym.

Adam otworzył maskę i zajrzał do środka, choć o samochodach wiedział niewiele więcej niż podstawy. Wszystko wydawało się na miejscu. Żadnych urwanych kabli, żadnych śladów spalenizny. Mimo to auto nie reagowało.

Nagle, w oddali, zza zakrętu, pojawiły się światła. Jedno auto, stare, może z lat 90. Powolny, skrzypiący wehikuł zatrzymał się obok.

Z wnętrza wysiadł starszy mężczyzna. Miał około siedemdziesiątki, siwe, zaczesane do tyłu włosy, solidną kurtkę i twarz pooraną zmarszczkami. Patrzył ciepło, ale jego oczy miały coś… głęboko poważnego.

— „Zepsuło się?” — zapytał cicho, podchodząc bliżej. — „Silniki dzisiaj jak papier, byle co i staną. Pomóc może?”

Adam skinął głową, lekko zaskoczony.

— „Nie wiem, co się stało. Jechałem, nagle zgasł, nie mogę go odpalić. Żadnych objawów wcześniej.”

Z auta wysiadła kobieta – około sześćdziesiątki, ubrana skromnie, z apaszką zawiązaną wokół szyi. Miała przyjazny uśmiech i spojrzenie matki, która już wszystko w życiu widziała.

— „Teodor, no nie stój tak, zaproś pana do domu, bo zaraz lunie...” — rzuciła do męża i spojrzała na Adama. — „U nas blisko, 3 kilometry. Rano mąż spojrzy na auto, zna się.”

Adam zawahał się. Przez całe życie uczono go, żeby nie ufać nieznajomym, szczególnie gdzieś na końcu świata, w ciemnym lesie. Ale rzeczywiście — z nieba zaczęły spadać pierwsze krople deszczu.

— „W porządku. Skoro to nie kłopot…” — powiedział w końcu i sięgnął po torbę z bagażnika.

Starszy pan kiwnął głową i pomógł mu z walizką.

— „Teodor Gajda. A to moja Jadwiga.”

— „Adam. Adam Nowicki.”

— „To zapraszam, panie Adamie. Ciepła zupa czeka.”

Wsiadł z nimi do auta i ruszyli w kierunku gęstniejącej ciemności. 
Rozdział II – Dom Teodora
Dom znajdował się na uboczu, na końcu długiego, błotnistego traktu, pośród zdziczałych sadów i porzuconych gospodarstw. Chata Teodora i Jadwigi wyrastała z ciemności niczym relikt przeszłości – drewniana, przygarbiona, z dachówką, która od dawna nie znała nowej farby.
Ale światło w oknach było ciepłe, a zza uchylonych drzwi wylewał się zapach zupy i przypiekanego chleba. W porównaniu do samochodu Adama, który pozostał samotny na drodze wśród drzew, to miejsce wydawało się wręcz przytulne.

— „Wchodź pan, zdejmij buty, ale ostrożnie, bo podłoga w korytarzu skrzypi jak diabli,” — zaśmiał się Teodor, zdejmując kurtkę.

Wnętrze domu przypominało muzeum – na ścianach wisiały czarno-białe zdjęcia, krzyż nad drzwiami wejściowymi, wypchany borsuk w kącie i zegar z kukułką, który tykał nieco zbyt głośno, jakby jego dźwięk był specjalnie wyolbrzymiony.

Adam zostawił mokrą torbę przy drzwiach i wszedł do kuchni, gdzie czekała już Jadwiga z talerzem parującej zupy.

— „Grochówka. Prawdziwa, nie z paczki.”
— „Pachnie obłędnie, dziękuję…” — powiedział Adam z wdzięcznością, zasiadając przy stole.

Nie było internetu. Nie było telewizora. Tylko radio, stare, z zakurzonym pokrętłem i czerwonym okiem, które jarzyło się słabo w kącie. Ale mimo tej surowości, atmosfera była zaskakująco… normalna. Jadwiga siadała po przeciwnej stronie stołu i zaczęła mówić – o wsi, o tym, jak tu kiedyś było głośno, jak dzieci biegały, psy szczekały, jak sklep działał i ludzie mieli swoje sprawy.

— „Teraz to cisza. Umarła Wólka. Ostało się nas czworo na krzyż,” — powiedziała, zerkając w okno.

Adam uniósł brew.
— „Czworo? Myślałem, że mieszkacie państwo tu sami.”

Teodor właśnie wracał z piwnicy z butelką domowego bimbru, który wyglądał, jakby potrafił rozpuścić szkło.

— „Sami i nie sami,” — rzucił tylko, stawiając szklaneczki na stole.
— „Paru ludzi mieszka, ale… po swojemu. Z nikim nie gadają. Odcięci. Po staremu.”
— „Jakieś pustelniki?” — zapytał Adam, biorąc pierwszy łyk. Alkohol był mocny, ostry, ale niepozbawiony charakteru.
— „Nie, panie Adamie. Nie pustelniki. Tylko… ci, co przeżyli.”

Zapanowała krótka cisza. Jadwiga spojrzała ostrzegawczo na Teodora.

— „Nie zaczynaj,” — mruknęła cicho.

— „No co, opowiem chłopu, zanim sam się przekona. Lepiej wiedzieć.”

Adam odstawił szklankę.
— „Przekona? O czym?”

Teodor przysiadł ciężko na krześle, jakby ważył słowa. Przez chwilę słychać było tylko tykanie zegara i odgłos wiatru uderzającego o stare szyby.

— „Był tu kiedyś zakład. Nie fabryka, nie szkoła, nie szpital. Oficjalnie niczego tu nigdy nie było. Ale w latach 70., za komuny, zjeżdżały tu ciężarówki z wojskowymi numerami. Nocami. Bez świateł. Ludzie mówili, że to jakaś jednostka badawcza, że robili eksperymenty. Nie dla ludzi, panie Adamie. Dla wojska. Dla Moskwy.”

— „Eksperymenty?” — Adam wychylił się nad stołem. — „Jakie?”

Teodor spojrzał mu w oczy.
— „Na zwierzętach. A potem… na czymś większym. Ponoć niektóre z tych stworzeń uciekły. Ale nikt nie wie dokładnie. Tamten las, przez który pan jechał… on coś ukrywa. Coś, co przetrwało. Coś, co nie rozumie, że eksperyment się skończył.”

Jadwiga wstała gwałtownie.

— „Dosyć. To są brednie. Nie ma żadnych potworów, Teodor. Po prostu pan Adam miał pecha z autem. Jutro zajrzysz i wszystko będzie dobrze.”

Adam jednak słuchał uważnie.
— „To miejsce... ten las... mówi pan, że coś tam zostało?”

Teodor kiwnął głową powoli.
— „Jedno z nich wraca co kilka lat. Cicho. Ostrożnie. Bierze jedno, czasem dwa stworzenia. Nigdy więcej. Nigdy hałasu. Zawsze nocą. Potem znika znowu. A las milczy.”

— „Co to jest?” — zapytał Adam.
— „Nie wiem. Ale nie zachowuje się jak człowiek. Nie jak zwierzę. Jakby wiedziało, że musi się ukrywać. Ale czasem zostawia ślady. I czasem… zostawia coś gorszego.”

Teodor zamilkł.

Za oknem zagrzmiało.
Gdzieś, w oddali, w lesie, zawył pies. Ale ten dźwięk urwał się tak nagle, jakby ktoś uciął go nożem.
Rozdział III – Kiedy zgasną światła
Około drugiej w nocy Adam zerwał się z kanapy. Coś go obudziło. Nie hałas – raczej jego brak. Jakby dom, wcześniej pełen skrzypień, tykania i pomruków nocy, nagle zamarł w nieruchomej ciszy.

Zegarek na komodzie przestał działać.
Jego telefon nie miał zasięgu. Ani jednej kreski.
Tryb samolotowy był wyłączony, ale urządzenie zachowywało się tak, jakby ktoś przeciął wszystkie linie komunikacyjne w promieniu kilometrów.

Przyciszył oddech.
Coś szeleściło za ścianą. Kroki? Nie – ślizg, jakby coś pełzło po drewnianych deskach. Przez chwilę pomyślał, że to tylko stare drewno pracuje. Ale dźwięk się powtórzył. Tym razem bliżej.

Wyjrzał przez okno. Chata była otoczona mgłą. Gęstą, ciemną jak popiół. Nienaturalną.

W świetle księżyca zobaczył Teodora.
Stał kilkanaście metrów od domu. W ręku trzymał latarkę, której nie zapalił. Stał bez ruchu, z twarzą zwróconą w stronę lasu. W ręku miał coś jeszcze – wiadro?

Nie ruszał się przez całą minutę. A potem… ruszył. Powoli, niechętnie. Wszedł w gęstwinę drzew, jakby znał każdy krok. Jakby ktoś go wołał. Albo jakby był do czegoś zmuszany.

Adam wciągnął kurtkę i bezgłośnie otworzył tylne drzwi domu. Nie wiedział, co robi. Wiedział tylko, że coś w tym miejscu nie grało. Ruszył za Teodorem, zachowując dystans, chowając się za drzewami, których korony wyglądały jak powykręcane ręce.

Po pięciu minutach marszu dotarli do czegoś, co przypominało… zarośnięte zejście do bunkra. Betonowa płyta, porośnięta mchem i bluszczem, z żelaznymi drzwiami, których farba odpadła dawno temu. Teodor nacisnął coś pod ziemią – może kamień, może ukrytą dźwignię – i drzwi ustąpiły z przeciągłym zgrzytem metalu o metal.

Wewnątrz panowała cisza. Ale nie była ona naturalna.
Była ciężka, miała smak na języku – jak kurz i zbutwiała ziemia.

Adam pochylił się za drzewem, kiedy Teodor zniknął w środku. Miał wrócić. Albo nie.

Minęło dziesięć minut.

I wtedy to zobaczył.

Coś wyszło z lasu.
Czteronożne, ale nie jak pies. Kończyny były zbyt długie, zbyt cienkie, zgięte w nieprawidłowych miejscach, jakby ktoś złożył ciało z przypadkowych części. Skóra… jeśli można było to nazwać skórą… przypominała mokre liście zmieszane z cienką warstwą mięsa. Miejscami widać było pod nią coś, co wyglądało jak poruszające się jelita – przezroczyste i obrzydliwe.

Stworzenie nie miało oczu. Albo je ukrywało.
Ale mimo to wiedziało dokładnie, gdzie jest Adam.

Zamarł. Nie oddychał. Nie poruszał się.

Potwór stanął.
Z jego gardzieli – jeśli miał gardziel – wydobył się dźwięk, którego Adam nie zapomniałby do końca życia: jak gdyby nagranie płaczącego dziecka odtworzone od tyłu i przez zardzewiały magnetofon. Zgrzyt, krzyk, jęk – wszystko jednocześnie.

Zrobił krok.

I wtedy… latarka Teodora zapaliła się gdzieś głęboko w bunkrze.
Istota zamarła. Drgnęła, jakby coś ją przywołało.

Po chwili zniknęła z pola widzenia, pełzając z powrotem między drzewa, jak cień szukający szczeliny.

Adam stał jeszcze przez kilka minut, sparaliżowany.
Kiedy w końcu odważył się ruszyć – wrócił do domu, trzęsąc się. Nie z zimna.

Tej nocy nie spał.
Zastanawiał się tylko nad jednym:

Co robił Teodor w bunkrze z wiadrem pełnym surowego mięsa?
I dlaczego coś… czekało?
Rozdział IV — Zeszyt
Dom Teodora był cichy. Zbyt cichy.

Adam stał przez chwilę w progu, nasłuchując, jakby spodziewał się, że coś go stamtąd zaraz wygoni. Ale jedyne co słyszał, to skrzypienie własnych butów na wyschniętych deskach. Powietrze pachniało kurzem, starym mięsem i... czymś jeszcze. Czymś, czego nie potrafił nazwać, ale co wywoływało u niego fizyczny opór w gardle.

Nie miał dużo czasu. Teodor mógł wrócić lada moment. Albo gorzej – nie wrócić wcale.

Wnętrze nie różniło się od typowej, wiejskiej chaty. Pokój z łóżkiem, kredensem i kilkoma krzesłami. Z prawej kuchnia, z lewej ciemniejsza część, zamknięte drzwi. Adam ruszył właśnie tam.

Drzwi do piwnicy nie były nawet zamknięte. Jedynie przysunięte starym taboretem. Zapach, który wcześniej drażnił nozdrza, teraz stał się niemal agresywny – jakby rozkład miał własną temperaturę i gęstość.

Zszedł powoli po schodach, słysząc każdy swój krok.

Piwnica była niska i zaskakująco czysta jak na to, czego się spodziewał. Nie gniło tu nic. Nie było rynsztoku. Było... porządnie. W sposób przerażający.

Na środku stał metalowy stół do rozbioru zwierząt. Obok rozwieszony hak, jak w rzeźni. Ułożone starannie noże, piła taśmowa, rękawice gumowe i kilka starych skrzyń, obitych pleśnią. Pod sufitem wisiała pojedyncza, nagrzana żarówka, która rzucała długi, rozciągnięty cień Adama na ścianę.

Przez chwilę stał w bezruchu. Potem zauważył coś na końcu pomieszczenia – stary regał. Cały zastawiony notatnikami, zeszytami, kopertami. Kurz był wszędzie.

Jeden zeszyt wyglądał inaczej. Skórzana, poplamiona okładka, przetarta w kątach. Bez podpisu.

Adam usiadł na schodku i otworzył go.

13 września 1972

„Znowu wróciła. Tak jak ojciec mówił. Zawsze w okolicy przesilenia. Skóra jak śluz, ale nie zimna. Nienawidzi dźwięków, ale słyszy tylko oddech. Kiedy karmiłem ją króliczym mięsem, odsunęła się. Chce większe ciała. Muszę przynieść coś ze skupu. Dwa dni głodna – zaczęła drapać pnie.”

16 września 1972

„Nie je chorego mięsa. Odrzuciła padlinę. Potrafi... rozpoznać martwą tkankę jeszcze przed zepsuciem. Reaguje szybciej, jeśli krew jest jeszcze ciepła. Próbowałem z zającem, którego zastrzeliłem godzinę wcześniej. Zbliżyła się natychmiast. Przecięła go jak papier.”

1 października 1973

„Zostawiłem kamerę, ale obiektyw zaparował. Zjada zawsze zaczynając od klatki piersiowej. Nigdy kończyn. Mózg zostawia na końcu. Jeśli znajdę sposób, żeby znieczulić ją czymś z oddechu – może da się ją uśpić na dłużej niż 3 minuty. Ale po co?”

29 marca 1975

„Mój brat zapytał, czemu znowu znikam na noce. Powiedziałem mu, że poluję. Nie skłamałem. Ale nie powiedziałem też, co naprawdę śledzę. Bestia jest stara. Wiem, że ojciec nie był pierwszym. Wiem też, że nie będę ostatnim. Ale jeśli przestanę... to ona znajdzie inny sposób, by jeść.”

Adam zacisnął dłoń na zeszycie, przewracając kolejne strony z coraz większym napięciem.

W środku znajdowały się schematy – nieporadne rysunki tułowia, pyska, coś jak przekrój korpusu. Wszystko robione odręcznie. Niektóre wyglądały jak medyczne szkice. Pojawiały się nazwy:
„Sekcja płucno-skórna”,
„Zastawka szczelinowa”,
„Otwór trawienny wtórny”.

To już nie był dziennik. To było badanie.

Teodor dokumentował bestię tak, jakby próbował ją zrozumieć – nie tylko nakarmić. W innym zeszycie, znalezionym obok, Adam trafił na odręcznie przepisany fragment książki biologicznej. Podkreślono kilka słów: metabolizm ekstremofili, ektoorganiczna symbioza, trawienie pozajelitowe.

W dolnej części strony był dopisek:

„Nie ewolucja. Nie eksperyment. Coś trzeciego.”

Adam zamknął zeszyt i nagle zrozumiał, że piwnica zaczęła pachnieć inaczej. Nieco... cieplej. Ktoś był w domu.

Żarówka nad nim delikatnie zamigotała. A potem zgasła.

Cisza.

A po niej — kroki nad głową.
Rozdział V — Próg
Adam zamarł.

Siedział na schodku, trzymając zeszyt w dłoniach, a jego oddech nagle stał się głośniejszy, niż kiedykolwiek wcześniej. Zmusił się, by go wyciszyć. Pochylił się niżej. Cień, który wcześniej rzucał lampa, teraz zniknął — ale w mroku zrobiło się coś gorszego. Każdy dźwięk miał wagę.

Ktoś był w domu. Albo coś.

Usłyszał, jak podłoga jęczy pod czyimś ciężarem. Drewniane deski w tej chałupie skrzypiały, jakby opowiadały każdą tajemnicę, każde zawahanie kroku. Adam znał ten dźwięk. Wiedział, że prowadzi w stronę drzwi piwnicy.

Zeszyt w jego rękach był teraz cięższy niż cegła. Szybko wsunął go za pasek kurtki. Wstał. Po omacku sięgnął po rączkę od piły ręcznej wiszącej na haku. Chwycił ją mocno, chociaż palce mu się trzęsły.

Cisza.

Kroki ustały. Ktoś — lub coś — zatrzymało się przy wejściu na schody.

Drzwi piwnicy zaskrzypiały lekko. Cień pojawił się w szczelinie nad jego głową. Nie ruszał się. Adam zrobił pół kroku w tył, napinając mięśnie. Był gotów — albo przynajmniej próbował być.

— Adam. — Głos. Niski. Zmęczony. Zabrzmiał... ludzko. — Nie powinieneś tu być.

To był Teodor.

Drzwi otwarły się szerzej. Postać mężczyzny zasłoniła światło z góry, tworząc złowrogi kontur sylwetki. W ręku miał coś zawiniętego w brezent. Jego twarz była napięta, spocona, jakby dopiero co wrócił z ciężkiej pracy — lub uciekał.

Adam milczał. Stał z piłą w ręce, jakby miała mu cokolwiek pomóc.

Teodor zszedł o dwa stopnie niżej. Zerknął na stół, potem na regał, a potem na Adama.

— Znalazłeś je, prawda? — spytał spokojnie.

Adam przełknął ślinę.

— Co to jest, Teodor? Co to, kurwa, jest?

Starszy mężczyzna westchnął, jakby ta rozmowa miała się odbyć już dawno temu.

— To nie jest coś, co można zabić. Nie jest też stworzeniem z bajek. To nie jest wilkołak. To nie demon. To nie wirus. To coś starszego niż nasze pojęcia. — Zatrzymał się. — I jeśli przestanę je karmić, to zacznie brać to, czego chce. Sam.

Adam ścisnął piłę jeszcze mocniej.

— Ale co to jest?

Teodor przez chwilę milczał, patrząc gdzieś ponad głowę Adama.

— Chimeralna anomalia metaboliczna. Tak to nazwał mój ojciec. I jego ojciec. I ojciec jego ojca. Ale dla mnie to po prostu... ona.

Zeszli na dół razem. Adam już nie próbował uciekać. Czuł, że odpowiedzi są bliżej, niż kiedykolwiek.

Teodor podszedł do skrzyni obitej metalem. Otworzył ją. W środku znajdował się stary aparat fotograficzny — analogowy, na taśmę — obok kilka metalowych puszek z kliszą, zabarwionych na szaro-zielono.

— Nie jesteś pierwszym, który chciał ją sfotografować. — Rzucił aparat Adamowi. — Ale może będziesz pierwszym, któremu się to uda.

Adam złapał sprzęt. Ciężki. Prawdziwy. Stary, ale zadbany.

— Musisz wiedzieć jedno — dodał Teodor. — Ona nie lubi, kiedy się ją obserwuje. Ona wie, kiedy patrzysz. Nawet jeśli nie masz oczu.

Adam spojrzał w stronę regału. W głowie pulsowała tylko jedna myśl:

„Zrobię to. Pokażę ją światu.”

Ale czuł, że zdjęcie może kosztować więcej, niż przypuszcza.
Rozdział VI — Noc fotografii
Adam spędził resztę dnia przygotowując sprzęt. Zanim zapadł zmrok, zrobił przegląd aparatu analogowego, naładował klisze i zlokalizował w domu kilka latarek. Teodor ostrzegł go raz jeszcze, by był ostrożny i nie prowokował bestii więcej niż to konieczne.

Gdy na zewnątrz zapanowała głęboka noc, Adam wziął aparat i latarkę i ruszył w stronę lasu. Teodor dał mu dokładne wskazówki, gdzie karmi bestię, i powiedział, że w tym miejscu powietrze czuć jak zgniłe mięso i wilgotną ziemię. To tam Adam miał spróbować ją zobaczyć i sfotografować.

Szli razem w ciszy, jakby każde słowo mogło obudzić coś groźniejszego. Las wokół nich szumiał i skrzypiał, ale dziwnie bez ptaków czy zwierząt. Kiedy dotarli na miejsce, Teodor ostrożnie położył na ziemi kawał mięsa — świeżego i soczystego.

– Teraz czekamy – powiedział. – Nie ruszaj się.

Minuty ciągnęły się w nieskończoność. Nagle z ciemności dobiegł szelest liści, jakby coś ciężkiego przeciągało się przez trawę. Adam uniósł aparat, próbując złapać kadr.

I wtedy pojawiło się.

Było to monstrum o ciele pokrytym ciemną, błyszczącą, mokrą skórą, przypominającą zlepione kawałki zgniłego mięsa i pokręconych ścięgien. Zamiast oczu miało czarne, zapadnięte otwory, z których wydobywała się lepkawa ciecz. Jego długie, nierówne kończyny poruszały się nienaturalnie cicho, jak gdyby kości były z gumy. Z pyska wystawały ostre, zakrzywione zęby, a z gardła dochodził chrapliwy, niepokojący syk.

Adam nacisnął spust migawki.

Monstrum zatrzymało się na moment, jakby wyczuło obecność obiektywu. Potem powoli się oddaliło, znikając między drzewami.

Adam poczuł, jak serce wali mu w piersi.

– Udało się – powiedział, z trudem łapiąc oddech.

Teodor skinął głową, ale w jego oczach było coś więcej niż ulga. Była tam obawa i smutek.

– Pamiętaj – powiedział cicho. – To nie koniec. To dopiero początek.
Rozdział VII – Klisza
Adam wrócił do domu nad ranem, zmarznięty, ale rozpalony wewnętrznie. W torbie miał kliszę, na której — jeśli wszystko poszło dobrze — znajdował się dowód. Nie domysł. Nie cień. Prawdziwe zdjęcie potwora.

W mieszkaniu zapanowała cisza, jakby ściany same słuchały jego kroków. Teodor został w lesie, by zatrzeć ślady, może też by upewnić się, że bestia zniknęła na dobre… chociaż obaj wiedzieli, że nie zniknie nigdy.

Adam położył aparat na stole i zabrał się za przygotowanie ciemni. Nie była to profesjonalna przestrzeń — ot, zamknięta łazienka, czerwone światło, kuwety z chemikaliami. Pracował w skupieniu, automatycznie, jakby każda czynność była częścią jakiegoś świętego rytuału.

Zanurzył pierwszy fragment filmu. Wstrzymał oddech.

Najpierw pojawiły się drzewa, potem postać Teodora. I w końcu — zamazane, ale wyraźnie widoczne — coś, co nie miało prawa istnieć.

Potwór.

Nie był tylko rozmazanym cieniem. Widać było całą jego sylwetkę — długie ramiona, potężny grzbiet, zdeformowaną czaszkę i wygięty nienaturalnie kręgosłup. Skóra przypominała nadpsute mięso — jakby stworzenie było żywym gnijącym organizmem, który nie potrafił się rozłożyć do końca.

– Kurwa mać… – wymamrotał Adam.

Po kilku godzinach miał już wywołane trzy zdjęcia. Schował je do koperty, zabezpieczył i przyłożył do nich rękę, jakby chciał się upewnić, że naprawdę istnieją.

Ale zamiast ulgi, coś zaczęło go gryźć od środka.

W jednym ze zdjęć — na samym jego skraju — widać było… twarz. A raczej jej fragment.

Nie Teodora. Nie jego.

Ktoś, albo coś, patrzyło zza drzewa, z tyłu. Usta rozciągnięte w groteskowym uśmiechu, martwe oczy, które patrzyły dokładnie w obiektyw.

To nie była ta sama bestia. To było coś innego.

Adam odsunął się od zdjęcia, poczuł, że robi mu się duszno.

W tej historii nie było jednej bestii.

Było ich więcej.
Rozdział VIII – Cisza Redakcji
Adam nie spał całą noc. Mimo wyczerpania, jego myśli buzowały jak przegrzane kable w tanim komputerze. Zdjęcia leżały przed nim na stole, obok kubka z zimną już kawą. Trzy dowody istnienia czegoś, co przeczyło znanym regułom biologii, fizyki — i zdrowego rozsądku.

O dziewiątej stawił się w redakcji „Nowej Kroniki” — gazety, dla której pracował od ponad sześciu lat. Budynek nie zmienił się od czasu jego wyjazdu. Ta sama frontowa szyba z pęknięciem w lewym dolnym rogu, ta sama recepcjonistka z nieobecnym spojrzeniem.

— Adam? — zdziwiła się, podnosząc głowę znad telefonu. — Ty już wróciłeś?

— Muszę pogadać z Wojciechem. Pilne — rzucił, idąc szybkim krokiem przez korytarz, gdzie światło jarzeniówek zdawało się być bardziej szare niż białe.

Szef siedział w gabinecie z telefonem przy uchu. Starszy, grubawy facet o wiecznie czerwonej twarzy i oczach znad okularów zawieszonych na czubku nosa.

— Adam, Jezus Maria, ty żyjesz! Czekałem na telefon! Gdzie, do cholery, byłeś?

Adam nie odpowiedział od razu. Położył na biurku kopertę i spojrzał szefowi w oczy.

— To jest ważniejsze.

Wojciech otworzył kopertę niechętnie, jakby spodziewał się faktury za hotel. Wyciągnął zdjęcia jedno po drugim.

Z każdą chwilą jego twarz bledła. Ostatni raz Adam widział go takim tylko po tym, jak znaleźli ciało radnego po dziwnej „wycieczce myśliwskiej” kilka lat wcześniej.

— To jakiś żart?

— Nie.

— Fotomontaż?

— Nie.

Wojciech wstał, podszedł do okna i zasłonił rolety.

— Gdzie to zrobiłeś?

Adam milczał.

— Do cholery, Adam! To są zdjęcia jakiegoś zmutowanego czegoś, i jeszcze ta twarz z ostatniego... kto to, według ciebie, jest?

— Nie wiem — odpowiedział cicho. — Ale to nie ten sam stwór.

Wojciech podrapał się po karku. Oddychał coraz ciężej.

— Słuchaj mnie teraz bardzo uważnie. — Wziął głęboki wdech. — Nie wolno ci tego publikować. Nigdzie. Zapomnij, że to widziałeś.

— Co?!

— Mówię poważnie, Adam. Połóż to. Zostaw to. Dla swojego dobra. Dla dobra twojej rodziny.

— Ty coś wiesz.

— To nie o to chodzi...

— Gówno prawda. Widziałeś coś takiego wcześniej.

Wojciech podszedł do drzwi, zamknął je na zamek. Potem usiadł z powrotem, dłonie złożone jak do modlitwy.

— Słuchaj… kiedyś, dawno temu, pracowałem nad reportażem w Bieszczadach. Słyszałem historie. Znikały owce, psy, dzieci. Nikt nic nie mówił oficjalnie, ale byli tacy, co wiedzieli. Zawsze był ktoś, kto "doglądał" lasu. Strażnicy, myśliwi, dziwni eremici. Kiedy pisałem o tym, dostałem telefon z Warszawy. Potem drugi. I trzeci. Każdy coraz mniej uprzejmy.

— Szantaż?

— Nie. Ostrzeżenie.

Wojciech przesunął zdjęcia w stronę Adama.

— Spal to. Zapomnij. Wyślemy cię na nowy materiał. Może Norwegia. Zrobisz materiał o zamarzającym mieście. Ale zostaw ten las.

— Nie zostawię — odpowiedział Adam spokojnie.

— W takim razie...

Wojciech sięgnął do szuflady i wyjął wypowiedzenie.

—...nie jesteś już pracownikiem „Nowej Kroniki”.

Zapadła długa cisza. Adam wstał, zabrał zdjęcia i schował je z powrotem do koperty. Ostatni raz spojrzał na szefa.

— Za kilka dni cała Polska będzie wiedziała, że w tych lasach coś żyje. A ty będziesz tylko kolejnym, który próbował to zakopać.

Wyszedł, zostawiając za sobą drzwi, które zatrzęsły się w futrynie.

Ale zanim opuścił budynek, zobaczył coś, co zmroziło mu krew w żyłach.

Mężczyzna w czarnym płaszczu, stojący po drugiej stronie ulicy. Nie poruszał się. Tylko patrzył. Prosto na Adama.

A potem uniósł rękę, złożył palce jak do obiektywu aparatu i „zrobił zdjęcie”.

Adam przyspieszył kroku.
Rozdział IX – Nieznani Goście
Zimny wiatr uderzał Adama w twarz, kiedy mijał kolejne przystanki autobusowe, idąc piechotą w stronę mieszkania. Czuł się obserwowany. Cień mężczyzny w czarnym płaszczu nie znikał mu z pamięci. Czy to tylko przypadek, że pojawił się tuż po rozmowie z Wojciechem? A może redakcja nie była jedyną instytucją, którą interesowały lasy na pograniczu?

Zanim wrócił do domu, postanowił jeszcze odwiedzić Teodora.

Drewniany domek był taki sam jak zawsze, ale coś było nie tak. Nie było dymu z komina. Żadnego światła w oknach. Śnieg leżał nietknięty na schodach. Adam zapukał, raz, potem drugi. Cisza.

Okrążył dom. Drzwi od tyłu były uchylone.

— Teodor? — zawołał, wchodząc ostrożnie do środka.

W środku panował bałagan. Stół przewrócony, szuflady powywalane. Stare zeszyty porozrzucane po podłodze, ich strony zdeptane błotem. Coś tu się wydarzyło.

W piwnicy było ciemno. Adam włączył latarkę w telefonie i ostrożnie zszedł po skrzypiących schodach. Masarnia Teodora wyglądała gorzej niż ostatnim razem. Niektóre haki były puste, inne zapełnione... czymś, co przypominało mięso, ale zdecydowanie nie było wieprzowiną.

Na stole leżał otwarty zeszyt. Adam rozpoznał charakter pisma Teodora. Przeczytał pierwszą linijkę na głos:

„Gdy karmi się bestię zbyt długo, zaczyna rozpoznawać głos. Ale nie głos człowieka. Głos krwi.”

Poczuł zimno na karku. Przerzucił kilka stron. Rysunki — schematyczne, ale pełne emocji. Oko stwora. Kończyny. Jedna strona przedstawiała coś, co wyglądało jak rytuał: linie wokół lasu, znaki, daty pełni księżyca.

Nagle coś zaszeleściło na górze.

Adam zamarł.

Delikatne skrzypienie podłogi. Czyjś krok.

Zgasił latarkę. Cisza. Znowu.

Ostrożnie podszedł do schodów. Z góry dochodziły dwa głosy. Męskie. Jeden z lekkim akcentem wschodnim. Drugi zachrypnięty.

— Mówiłeś, że tu był. —
— Był. Ale zniknął. —
— Ktoś tu grzebał. Księgi ruszane. Może wróci.

Adam cofnął się bezgłośnie. Przeszedł w ciemność, do tylnej części piwnicy. Tam znajdował się stary kanał wentylacyjny, wystarczająco duży, by się przeczołgać. Teodor kiedyś wspominał, że prowadzi do starej studni obok lasu. Adam nie planował z niego korzystać — aż do teraz.

Głosy zbliżały się do zejścia do piwnicy.

Adam przyspieszył. Ręce drżały mu z zimna i adrenaliny. Każdy metr w ciemnym tunelu zdawał się wiecznością.

W końcu dotarł do końca przewodu i wyślizgnął się na zewnątrz. Oddychał głośno, z trudem. Słyszał echo własnych oddechów w głowie.

Usiadł pod drzewem. Czuł, że coś się zmieniło. Że jego wędrówka przestała być tylko dziennikarską misją.

To był już osobisty front. Ktoś nie chciał, by prawda ujrzała światło dzienne.

A Teodor? Albo uciekł... albo został zabrany.

W tym momencie usłyszał coś w lesie. Nie krok. Nie szelest.

Westchnienie.

Nie ludzkie.

Głębokie, przeciągłe westchnienie... jakby las znowu się budził. Ale tym razem nie był głodny.

Był zły.
Rozdział X – Ekspertyza
Świt był szary i zimny. Adam odczekał, aż miasto zacznie się budzić, a potem zadzwonił. Długo się wahał, zanim nacisnął „zadzwoń”. Telefon miał zapisany jako „S.K. Biolog (dziwak)”.

Seweryn Kaleta.

Dawny znajomy z forów o paleobiologii, rzadkich przypadkach deformacji, a także… bardziej wstydliwych forów o kryptozoologii. Adam znał go jeszcze z czasów studenckich. Choć większość ludzi miała go za wariata, nikt nie znał lepiej patologii zwierzęcych, zniekształceń genetycznych i teorii o tzw. faunie reliktowej.

— Halo? — odezwał się głos po kilku sygnałach. Chropowaty, jakby ktoś właśnie się obudził.

— Seweryn. Adam Kotwica. Może pamiętasz?

— Jasne, że pamiętam. Dziennikarz. Miałeś obsesję na punkcie zaginionego żubra z Bieszczad.

— Nadal nie wykluczam, że go zjedli. — Adam starał się nie zabrzmieć zbyt desperacko. — Potrzebuję pomocy. Masz chwilę?

— Zawsze mam czas na coś pokręconego.

Adam w skrócie opowiedział o lesie, Teodorze, notatkach i — najważniejsze — bestii. Podał mu opisy, które zapisał w zeszycie. Linie ciała, długość kończyn, odgłosy. Seweryn słuchał w ciszy. Nie przerywał.

— To nie jest żaden niedźwiedź, ani nawet zmutowany dzik, jak myślą niektórzy — powiedział Adam na koniec. — To coś nienaturalnego. A jednocześnie… biologicznego. To nie duch. To nie demon. To coś żywego. Żywego i głodnego.

— Brzmi znajomo — mruknął Seweryn. — Miałem kiedyś zgłoszenie z północy Norwegii. Rzeź wśród reniferów. Ciało jednej klaczy rozcięte w taki sposób, jakby chirurg użył pazurów. Zostawiono tylko kości i krtań.

— I?

— I jedyne, co zauważyli okoliczni, to głuche dudnienie w ziemi i odór gnijącej pleśni. Brzmi znajomo?

Adam poczuł, jak serce mu przyspiesza. — Idealnie.

— Dobra, słuchaj. Masz próbki?

— Nie, ale mam dostęp do piwnicy Teodora. Może są tam szczątki. Krwi. Sierść. Coś.

— To tam jedź. Pobierz, co się da. Ja przyjadę jutro. Mam samochód. Nocą wyjeżdżam. Zostaniesz tam do jutra?

Adam zawahał się. Po tym, co widział — dwóch nieznajomych grzebiących w domu Teodora, dziwne zachowanie zwierzyny — nie był pewien, czy to bezpieczne.

Ale potem przypomniał sobie twarz redaktora naczelnego.

— Tak. Zostanę.

— W porządku. Przywiozę sprzęt. I… nie bądź sam w nocy. Jeśli ta rzecz czuje krew, jak piszesz, może cię namierzyć.

Adam wrócił do domu i spakował torbę: latarki, stary aparat cyfrowy, kilka pojemników na próbki. Wrzucił też krótki nóż kuchenny. Czuł się idiotycznie, ale lepiej być idiotą z nożem niż trupem bez.

Do domu Teodora wrócił po zmroku. Drzwi tylne były zamknięte — zamek wyłamany. Wszedł przez okno, od strony ogrodu. W piwnicy śmierdziało mocniej niż poprzednio. Gnijące mięso, ślady po czymś, co wyglądało na szarpaninę. Ale najgorsze były ślady pazurów na ścianie z cegły.

Adam zaklął pod nosem.

Wziął kilka próbek mięsa. Otworzył jeden ze słoików, który wyglądał na zapieczętowany — w środku była gęsta, zielonkawa ciecz i coś przypominającego tkankę skóry. Obślizgłe, z łuskowatą fakturą.

Wziął też zeszyty — trzy z nich były zaszyfrowane. Jeden z nich nosił tytuł:

„Rezonans Krwi — Hipoteza adaptacyjna”

Adam nie miał pojęcia, co to znaczy, ale wiedział jedno: Teodor badał to od dawna. I nie działał sam.

Kiedy wychodził z piwnicy, telefon zawibrował. Wiadomość.

Numer prywatny. Treść krótka:

„Zostaw to. Wróć do miasta. Są rzeczy, których nie chcesz wiedzieć.”

Adam zbladł. Rozejrzał się.

Nikogo.

Ale miał wrażenie, że ktoś był tuż za nim. Jakby coś oddychało bardzo cicho, zaledwie kilka centymetrów od karku.
Niestety JBZD pozwala mi na ten moment na przesłanie 10 rozdziałów, kolejna część będzie późnym wieczorem około godziny 22:00, pozdrawiam i wypierdalam
1000
1000
400
100
+15
0 komentarzy
0.057981967926025