Blackout | Maraton 3/6
4
1


Dzień 5
Godzina: nieznana (pomiędzy „późnym wieczorem” a „późną nocą”)
Lokalizacja: przedmieścia, obrzeża miasta
Nie wiem, czy to adrenalina, czy instynkt, ale coś mnie dziś pchnęło, by pójść dalej.
Nie na wzgórze. Nie do parku. Tylko dalej na północ, w stronę starej wieży przekaźnikowej. Stała tam jeszcze zanim się urodziłem — ogromny, stalowy szkielet w środku niczego. Kiedyś służyła do transmisji telewizyjnej, potem chyba już tylko jako punkt obserwacyjny dla myśliwych.
Nie spodziewałem się, że nadal tam będzie. Ale była.
I nie byłem tam sam.
Ale po kolei.
Zanim wyszedłem, uruchomiłem radio — działało tylko kilka minut. Tym razem głos był spokojniejszy, bardziej zduszony:
„Obserwator 3 melduje obecność struktury C. Sfera statyczna sięga 900 metrów. Kontakt wzrokowy z formą w toku. Brak odpowiedzi świetlnej. Możliwość skanowania zakłócona. Powtarzam: zakłócona.”
Znowu te ich kodowe bzdury. Ale „struktura C”? „Forma w toku”? To coś się zbliża. Albo… już tu jest.
Dotarłem do wieży po około godzinie marszu. Droga była cicha, cichsza niż dotychczas. Nie było nawet odgłosów mojego chodu — jakby dźwięk się rozpraszał, tłumił, ginął gdzieś metr przede mną.
Znalazłem ślady na ziemi. Nie zwierzęcia. Nie człowieka.
Wyglądało to jak ślady po wielkiej muszli, przeciągniętej po asfalcie. Nie ciągnące się, tylko przerywane, jakby unosiła się co kilka metrów i znowu spadała. Dziwne rysy, wgłębienia, czasem... plamy. Nie krwi. Czegoś jak ciężki olej o zapachu ozonu.
Wieża stała pusta.
Ale drzwi do jej wnętrza były otwarte, mimo że zawsze były zamknięte łańcuchem.
Nie wszedłem. Nie mogłem.
Nie chodziło o strach. To było coś innego. Presja. Jakby coś we mnie mówiło: „Zrobisz krok i wszystko się zmieni.”
Wróciłem. Nie biegiem, ale szybkim, twardym krokiem. I wtedy to się stało.
Po drodze, około 200 metrów od mojego mieszkania, coś zgasło.
Nie światło — bo tu i tak nie ma światła. Coś innego. Światłocień otoczenia zmienił się subtelnie, jakby przez chwilę nad głową przesunęła się ogromna masa i zabrała z sobą resztki promieniowania nieba, którego nie widać.
Stanąłem jak wryty.
A potem usłyszałem trzask. Metaliczny, pojedynczy. Tuż za mną.
Odwróciłem się i zobaczyłem coś, co mnie kompletnie wybiło z rytmu: na środku drogi, pośród niczego, leżała słuchawka telefoniczna.
Taka stara, od automatu. Plastikowa, pęknięta.
Nie było tam żadnego automatu. Nie ma tu od lat żadnej budki. A słuchawka była ciepła, jakby ktoś jej dopiero co używał.
Wróciłem do mieszkania i zaryglowałem drzwi. Nie dlatego, że coś mnie goniło. Tylko dlatego, że coś... chce, żebym wyszedł.
Czuję to. Ktoś lub coś zaczęło testować moją obecność. Może zauważyli, że słucham radia. Może widzieli światło z dynamo. Może po prostu... czują, że się uczę.
Nie wiem jeszcze, co zrobię jutro. Mam dwie opcje:
Spróbować dostać się do stacji energetycznej na obrzeżach, może tam znajdę coś większego do zasilania sprzętu.
Albo wrócić do wieży... i zobaczyć, co jest w środku.
Nie wiem, co wybiorę.
Ale czuję, że czas się kurczy.
Daniel
Godzina: nieznana (pomiędzy „późnym wieczorem” a „późną nocą”)
Lokalizacja: przedmieścia, obrzeża miasta
Nie wiem, czy to adrenalina, czy instynkt, ale coś mnie dziś pchnęło, by pójść dalej.
Nie na wzgórze. Nie do parku. Tylko dalej na północ, w stronę starej wieży przekaźnikowej. Stała tam jeszcze zanim się urodziłem — ogromny, stalowy szkielet w środku niczego. Kiedyś służyła do transmisji telewizyjnej, potem chyba już tylko jako punkt obserwacyjny dla myśliwych.
Nie spodziewałem się, że nadal tam będzie. Ale była.
I nie byłem tam sam.
Ale po kolei.
Zanim wyszedłem, uruchomiłem radio — działało tylko kilka minut. Tym razem głos był spokojniejszy, bardziej zduszony:
„Obserwator 3 melduje obecność struktury C. Sfera statyczna sięga 900 metrów. Kontakt wzrokowy z formą w toku. Brak odpowiedzi świetlnej. Możliwość skanowania zakłócona. Powtarzam: zakłócona.”
Znowu te ich kodowe bzdury. Ale „struktura C”? „Forma w toku”? To coś się zbliża. Albo… już tu jest.
Dotarłem do wieży po około godzinie marszu. Droga była cicha, cichsza niż dotychczas. Nie było nawet odgłosów mojego chodu — jakby dźwięk się rozpraszał, tłumił, ginął gdzieś metr przede mną.
Znalazłem ślady na ziemi. Nie zwierzęcia. Nie człowieka.
Wyglądało to jak ślady po wielkiej muszli, przeciągniętej po asfalcie. Nie ciągnące się, tylko przerywane, jakby unosiła się co kilka metrów i znowu spadała. Dziwne rysy, wgłębienia, czasem... plamy. Nie krwi. Czegoś jak ciężki olej o zapachu ozonu.
Wieża stała pusta.
Ale drzwi do jej wnętrza były otwarte, mimo że zawsze były zamknięte łańcuchem.
Nie wszedłem. Nie mogłem.
Nie chodziło o strach. To było coś innego. Presja. Jakby coś we mnie mówiło: „Zrobisz krok i wszystko się zmieni.”
Wróciłem. Nie biegiem, ale szybkim, twardym krokiem. I wtedy to się stało.
Po drodze, około 200 metrów od mojego mieszkania, coś zgasło.
Nie światło — bo tu i tak nie ma światła. Coś innego. Światłocień otoczenia zmienił się subtelnie, jakby przez chwilę nad głową przesunęła się ogromna masa i zabrała z sobą resztki promieniowania nieba, którego nie widać.
Stanąłem jak wryty.
A potem usłyszałem trzask. Metaliczny, pojedynczy. Tuż za mną.
Odwróciłem się i zobaczyłem coś, co mnie kompletnie wybiło z rytmu: na środku drogi, pośród niczego, leżała słuchawka telefoniczna.
Taka stara, od automatu. Plastikowa, pęknięta.
Nie było tam żadnego automatu. Nie ma tu od lat żadnej budki. A słuchawka była ciepła, jakby ktoś jej dopiero co używał.
Wróciłem do mieszkania i zaryglowałem drzwi. Nie dlatego, że coś mnie goniło. Tylko dlatego, że coś... chce, żebym wyszedł.
Czuję to. Ktoś lub coś zaczęło testować moją obecność. Może zauważyli, że słucham radia. Może widzieli światło z dynamo. Może po prostu... czują, że się uczę.
Nie wiem jeszcze, co zrobię jutro. Mam dwie opcje:
Spróbować dostać się do stacji energetycznej na obrzeżach, może tam znajdę coś większego do zasilania sprzętu.
Albo wrócić do wieży... i zobaczyć, co jest w środku.
Nie wiem, co wybiorę.
Ale czuję, że czas się kurczy.
Daniel
Dzień 6
Godzina: ok. 21:30 (zgaduję po temperaturze)
Lokalizacja: mieszkanie, później punkt nadawczy
Dziś miałem jasny plan.
Po ostatnich wydarzeniach… musiałem zrobić coś więcej niż tylko słuchać.
Postanowiłem nadawać.
Zbudowanie prowizorycznego zasilania do radia z dynamo i baterii trwało kilka godzin. Większość z nich spędziłem przeklinając kablowanie, testując połączenia i walcząc z trzaskami w słuchawkach.
Ale w końcu — zadziałało.
Nie miałem mikrofonu, więc musiałem mówić bezpośrednio do szczątkowego wejścia. Brzmiało to pewnie jak ktoś rozmawiający przez blaszany kubek, ale ważne było, że transmisja szła w eter.
Nadałem prostą wiadomość. Powtarzałem ją przez jakieś 30 minut:
„Tu Daniel. Przedmieścia, okolice stacji Olechów. Jeśli ktokolwiek to słyszy — odpowiadaj na tej samej częstotliwości. Nie jestem chory. Nie zostałem zainfekowany. Proszę. Czekam.”
Potem tylko cisza. Cholerna, gęsta cisza. Taka, która brzęczy w uszach jak ciśnienie przed burzą, tylko że burza nigdy nie nadchodzi.
Miałem się poddać. Serio. Wrócić do pokoju i znowu zacząć liczyć kroki po korytarzu, jak wczoraj.
Ale wtedy... coś kliknęło. Nie szum. Nie interferencja.
Sygnał.
Trzy sygnały dźwiękowe, jak kod Morse’a:
— • —
Długi, krótki, długi.
Odpowiedź? Nie wiedziałem. Ale nie był to przypadek.
Przeszukałem częstotliwość wokół tego sygnału i w końcu, na bardzo słabym paśmie, usłyszałem głos.
Cichy, zniekształcony. Ale ludzki.
„Jeśli słyszysz, nie idź do światła. Oni używają światła.”
Potem... znowu cisza.
Oni używają światła.
To jedno zdanie wystarczyło, żeby zrozumieć, że coś się zmieniło.
Nie jestem już jedynym. Ale też nie wiem, komu ufać.
Jeśli „oni” to ci, o których myślę... to znaczy, że nie tylko obserwują. Zaczęli polować.
Zostając przy ziemi — dziś znalazłem coś przy wejściu do mojego bloku.
Była to kreda. Tak, szkolna kreda. Zielona. Na chodniku, tuż przy schodach, ktoś narysował okrąg.
W środku — symbol przypominający literę „R” z trzema kreskami nad nią. Nie był to przypadek.
Nie był to też żaden dziecięcy rysunek.
To był znak.
Ktoś tu był. Ktoś myśli. Ktoś się ukrywa.
Wróciłem do mieszkania. Zakleiłem szczeliny w oknach taśmą, od wewnątrz.
Zasłoniłem dziurki od kluczy.
Wyłączyłem wszystko, co mogło dawać nawet cień światła.
Skoro „oni używają światła”… to znaczy, że widzą.
Jutro wrócę do tej wieży. Nie mam wyjścia. Jeśli ci „inni” zostawiają znaki, to może jest jeszcze jakaś droga, jakiś plan. Muszę się dowiedzieć.
Bo jeśli mamy walczyć, to nie chcę zostać ostatnim, który się ukrywa.
Jest noc. Już szósta z rzędu.
A mimo to nie przyzwyczajam się do ciemności.
Daniel
Godzina: ok. 21:30 (zgaduję po temperaturze)
Lokalizacja: mieszkanie, później punkt nadawczy
Dziś miałem jasny plan.
Po ostatnich wydarzeniach… musiałem zrobić coś więcej niż tylko słuchać.
Postanowiłem nadawać.
Zbudowanie prowizorycznego zasilania do radia z dynamo i baterii trwało kilka godzin. Większość z nich spędziłem przeklinając kablowanie, testując połączenia i walcząc z trzaskami w słuchawkach.
Ale w końcu — zadziałało.
Nie miałem mikrofonu, więc musiałem mówić bezpośrednio do szczątkowego wejścia. Brzmiało to pewnie jak ktoś rozmawiający przez blaszany kubek, ale ważne było, że transmisja szła w eter.
Nadałem prostą wiadomość. Powtarzałem ją przez jakieś 30 minut:
„Tu Daniel. Przedmieścia, okolice stacji Olechów. Jeśli ktokolwiek to słyszy — odpowiadaj na tej samej częstotliwości. Nie jestem chory. Nie zostałem zainfekowany. Proszę. Czekam.”
Potem tylko cisza. Cholerna, gęsta cisza. Taka, która brzęczy w uszach jak ciśnienie przed burzą, tylko że burza nigdy nie nadchodzi.
Miałem się poddać. Serio. Wrócić do pokoju i znowu zacząć liczyć kroki po korytarzu, jak wczoraj.
Ale wtedy... coś kliknęło. Nie szum. Nie interferencja.
Sygnał.
Trzy sygnały dźwiękowe, jak kod Morse’a:
— • —
Długi, krótki, długi.
Odpowiedź? Nie wiedziałem. Ale nie był to przypadek.
Przeszukałem częstotliwość wokół tego sygnału i w końcu, na bardzo słabym paśmie, usłyszałem głos.
Cichy, zniekształcony. Ale ludzki.
„Jeśli słyszysz, nie idź do światła. Oni używają światła.”
Potem... znowu cisza.
Oni używają światła.
To jedno zdanie wystarczyło, żeby zrozumieć, że coś się zmieniło.
Nie jestem już jedynym. Ale też nie wiem, komu ufać.
Jeśli „oni” to ci, o których myślę... to znaczy, że nie tylko obserwują. Zaczęli polować.
Zostając przy ziemi — dziś znalazłem coś przy wejściu do mojego bloku.
Była to kreda. Tak, szkolna kreda. Zielona. Na chodniku, tuż przy schodach, ktoś narysował okrąg.
W środku — symbol przypominający literę „R” z trzema kreskami nad nią. Nie był to przypadek.
Nie był to też żaden dziecięcy rysunek.
To był znak.
Ktoś tu był. Ktoś myśli. Ktoś się ukrywa.
Wróciłem do mieszkania. Zakleiłem szczeliny w oknach taśmą, od wewnątrz.
Zasłoniłem dziurki od kluczy.
Wyłączyłem wszystko, co mogło dawać nawet cień światła.
Skoro „oni używają światła”… to znaczy, że widzą.
Jutro wrócę do tej wieży. Nie mam wyjścia. Jeśli ci „inni” zostawiają znaki, to może jest jeszcze jakaś droga, jakiś plan. Muszę się dowiedzieć.
Bo jeśli mamy walczyć, to nie chcę zostać ostatnim, który się ukrywa.
Jest noc. Już szósta z rzędu.
A mimo to nie przyzwyczajam się do ciemności.
Daniel