W Lusterku | Maraton | 2/5
2 1

8
Dzień 6

Lokalizacja: 54 km na południowy wschód od opuszczonego miasteczka Thargomindah
Koordynaty GPS: brak dokładnych danych – sygnał chwilowo utracony
Pogoda: bezchmurne niebo, brak wiatru, 34°C w cieniu
Stan psychiczny: napięcie, lekkie objawy paranoi
Stan fizyczny: lekko odwodniony, niewielki ból w lewym barku po nocy na zimnym betonie
Zapas żywności: 18 porcji MRE + 3 litry wody
Zapas paliwa: 58%


---

Dziennik:

Nie mogłem zasnąć. Leżałem na dachu auta i gapiłem się w niebo, ale czułem, że coś jest nie tak. Nie chodziło o dźwięki, bo ich właśnie nie było. Było zbyt cicho. Żadnych ptaków, żadnych cykad, żadnych dźwięków wiatru. To nie była zwykła cisza – to była... obecność.

Zebrałem czujniki o świcie. Wszystkie działały prawidłowo. Żadnych anomalii. Ale ja wiem, co widziałem wczoraj. To coś istniało. Może mnie nie zauważyło. A może właśnie o to chodziło – żeby mnie zauważyło, ale nie zaatakowało.

Przez kilka godzin analizowałem dane z czujników i nagrań z drona. Nic. Kompletnie nic. Żadnego ruchu, żadnej zmiany temperatury. Ale przecież ten dźwięk, ten krzyk... był prawdziwy. Albo zaczynam wariować, albo to coś wie, jak się poruszać bez śladu.

Ruszyłem dalej. Trasa wiodła przez wypalone, otwarte tereny – stare drogi, które już dawno przestały być używane. Mijałem zardzewiałe znaki, których już nikt nie będzie czytać. Na jednej z tablic ktoś napisał „Słyszy wszystko” czerwoną farbą. Chciałbym wierzyć, że to przypadek. Ale już chyba nie wierzę w przypadki.

Zatrzymałem się na resztkach stacji benzynowej. Dach ledwo się trzymał, ale wystarczyło, by osłonić sprzęt. Woda z beczki była zbyt brudna do użytku. Ustawiłem czujniki jak zwykle – po jednym w każdym kierunku, szeroko, i jeden tuż przy aucie. Radio ustawiłem na 83.2 MHz – to ta częstotliwość, na której czasem coś słyszę.

Dziś wieczorem znowu coś się wydarzyło. Krótki szum. Zgrzyt. Jakby ktoś przesuwał metal po szkle. Trwało może 2 sekundy. Potem cisza.

Nie wychodziłem z auta. Siedziałem w środku, z bronią na kolanach. Czekałem. Długo. Ale nic się nie wydarzyło. Nie wiem, co gorsze – to, że się nie zbliżyło, czy to, że mogło już tu być.

Zrobiłem notatki. Godzina: 20:17. Kierunek: południowo-zachodni. Długość sygnału: 2.1 sekundy. Temperatura: bez zmian. Wilgotność: 12%.

Nie mam pojęcia, co to znaczy. Ale zbieram dane. Tak jak zawsze.

Nie śpię dziś. Po prostu nie.


---
Dzień 7

Lokalizacja: 43 km na południe od resztek stacji benzynowej przy trasie Cunnamulla–Tibooburra
Pogoda: 37°C w cieniu, bezwietrznie
Stan psychiczny: narastające napięcie, przebłyski motywacji
Stan fizyczny: silne odwodnienie, zaczerwieniona skóra na karku
Zapas żywności: 17 porcji MRE + 2 litry wody
Zapas paliwa: 43%


---

Dziennik:

Wstałem z trudem. Paliło słońce, paliły powieki. Dziś nie mogłem się pozbierać przez ponad godzinę. Ostatnie dwie noce zrobiły swoje – zero snu, czuwanie, mikrodrzemki z palcem na spuście.

Sprawdziłem czujniki. Trzy z pięciu zarejestrowały zmiany ciśnienia – dokładnie o 03:12 w nocy. To nie może być przypadek. Ten sam moment, trzy różne pozycje. Współrzędne zapisałem. To coś się porusza w cyklu. Ma wzór. Przesuwa się z południowego zachodu na północny wschód. Cicho. Bez śladów. Ale da się to zauważyć, jeśli się wie, gdzie patrzeć.

Ustawiłem dzisiaj radio inaczej. Nie tylko nasłuch. Tym razem sam coś powiedziałem.

> "Jeśli ktoś to odbiera… tu Oliver. Południowo-zachodnia Australia. Koordynaty przybliżone – minus 29.5, plus 142.2. Wciąż żyję. Nadal szukam odpowiedzi. Jeśli to odbierasz... jeśli słyszysz... odezwij się. Zostało nas niewielu."



Nie wiem, czy ktokolwiek tego słucha. Ale musiałem. Głos miałem pusty, jakby nie należał do mnie. Po zakończeniu transmisji przez kilka minut słyszałem tylko własny oddech.

Ruszyłem. Droga zniszczona, asfalt wypalony, opony przeszły przez coś, co kiedyś było szkieletem kangura. Zatrzymałem się dopiero wieczorem – 18:41, stary mostek, pod którym kiedyś musiała płynąć rzeka. Teraz tylko pęknięta ziemia.

Zanim słońce zniknęło, rozstawiłem czujniki. Cztery w schemacie krzyża, jeden wysoko – na pozostałości latarni. Wszystkie zasilane panelami, wszystkie skalibrowane. Radio wciąż na 83.2 MHz. Nasłuch trwa.

O 19:47 znów ten dźwięk. Inny niż wcześniej – nie skrzeczenie, tym razem jakby krótki, niski ton, coś między dudnieniem a przeciągnięciem łapy po betonie. I to znowu dokładnie 19:47, jakby zegar wewnętrzny tej istoty miał obsesję na punkcie tej godziny.

Nie ruszałem się. Leżałem płasko na ziemi, z noktowizorem przy oku. I wtedy ją zobaczyłem. Daleko, może 300 metrów. Sylwetka jak człowiek, ale zbyt wysoka. Zbyt cienka. Nie szła. Płynęła. Nie miała wyraźnych nóg, tylko ciemny kontur na tle błyskającego nieba. Widziałem ją przez 7 sekund. A potem znikła.

Nie podchodzę. Nie zbliżam się. Nie jestem jeszcze gotowy.

Dziś śpię z karabinem przy piersi, głową opartą o torbę z wodą. Jeśli zbliży się jeszcze raz – muszę wiedzieć, czy mnie obserwuje... czy szuka.


---
DZIEŃ 8

Lokalizacja: Zachodnia Australia, okolice drogi stanowej nr 94
Warunki pogodowe: Bezchmurne niebo, skwar, temperatura w cieniu 39°C
Status fizyczny: Przemęczenie, odwodnienie, niepokój
Status techniczny: Wszystkie systemy działają, komputer AI przelicza nowe trajektorie
Stan psychiczny: Rozdrażnienie, silna potrzeba zrozumienia zagrożenia
Stan zapasów: Woda: 62%, Żywność: 48%, Apteczka: nienaruszona


---

Zatrzymałem się dziś późnym rankiem na poboczu nieczynnej drogi, dawno opuszczonej przez jakąkolwiek cywilizację. Wciąż jadę na południowy zachód, zbliżając się powoli do ruin Fremantle. Trasa, mimo surowości, nie jest najgorsza. Mam drogę pustą, ale każde puste miejsce przywołuje coraz mocniejsze uczucie, że jestem obserwowany. Od nocy pod przystankiem autobusowym nic nie widziałem, ale coś się zmieniło.

Około godziny 13:00, gdy rutynowo ustawiłem czujniki na nowym obszarze i chciałem je skalibrować pod kątem promieniowania tła — natrafiłem na coś, czego nie mogłem przypisać żadnemu zjawisku naturalnemu.

W trawie, tuż przy jednym z czujników wilgotności, zauważyłem ślad — jakby smugę śluzu, ciągnącą się nieregularnie przez długość może trzech metrów. Przypominało to lepką, błyszczącą galaretę, niemal fluorescencyjną w pełnym świetle dnia. Nie wydzielała zapachu, ale poruszała się lekko pod wpływem wiatru, jakby była zbyt lekka jak na ciecz.

Nie dotykałem jej. Nie jestem idiotą.

Zrobiłem kilka zdjęć tabletem i zapisałem współrzędne. O 13:26 wróciłem do auta i z pomocą AI przeanalizowałem dane ze wszystkich urządzeń telemetrycznych z ostatnich 24 godzin. Coś było w pobliżu tej lokalizacji między 03:14 a 04:03 nad ranem — lekkie zakłócenia pola magnetycznego i wzrost emisji ultradźwięków zarejestrowany przez czujnik nr 2.

Jeśli się porusza, zostawia ślady. Jeśli zostawia ślady, to znaczy, że istnieje fizycznie. Ale nadal nie rozumiem: dlaczego tylko nocą się zbliża? Dlaczego tylko wtedy mogę go zobaczyć?

Nie wiem jeszcze, czy to jego ślad, ale to coś pasuje do wszystkiego, co widziałem i słyszałem od dnia 5. Od teraz zamierzam zapisywać każde miejsce, gdzie znajdę podobny materiał. Może to da mi jakąś mapę, trajektorię jego ruchu. Albo jakiś wzór.

Na dziś kończę wcześniej. Słońce jeszcze wysoko, ale planuję spać za dnia i ruszyć wieczorem. Nie chcę być zaskoczony kolejnym skrzeczeniem, kiedy będę pakował sprzęt. Dziś noc spędzę wewnątrz pojazdu — zamknięty, zabezpieczony, gotowy do odjazdu w 15 sekund.

Nie lubię tej ciszy. Jest... za gęsta.


---
Dzień 9

Nie spałem dobrze. Od jakiegoś czasu noc przestała być czasem odpoczynku — teraz to tylko seria czuwania w ciszy przerywanej dźwiękami, które nie mają prawa istnieć. O 3:17 usłyszałem z zewnątrz trzask, jakby coś drasło o bok samochodu. Niewielki, ale metaliczny. Wstrzymałem oddech. Wziąłem do ręki nóż i przez dobre pięć minut tylko siedziałem w bezruchu, nasłuchując.

O świcie wysiadłem i zacząłem dokładnie oglądać pojazd. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało normalnie, ale przy prawym tylnym kole, w piasku, dostrzegłem coś nowego. Nie był to zwykły odcisk — raczej wzór. Spiralny ślad składający się z setek drobnych wypukłości, jakby coś miękkiego i rozciągniętego przesunęło się po ziemi, zostawiając ślad od spodu. Każdy „odcisk” miał może centymetr, rozstawione nieregularnie, ale tworzące spójną strukturę. Wyglądało to... organicznie. Jakby przylegające do ziemi macki? Trudno to opisać.

Zrobiłem zdjęcia. Wziąłem jedną z przenośnych kamer termicznych i ustawiłem ją na pobliskim drzewie, skierowaną w stronę pojazdu. Od teraz każdej nocy będę instalował jedną w innym miejscu — może kiedyś coś uchwycę.

Rano ruszyłem dalej na południe. Nie planowałem konkretnego kierunku, po prostu chciałem się oddalić od ostatniego punktu. Jazda w ciszy robi się trudna. Radio nie odbiera niczego poza statycznym szumem i czasami tym nieregularnym „klikaniem”, które powtarza się od kilku dni, niemal codziennie między 11:00 a 12:30. To nie może być przypadek.

Dziś o 13:40 ustawiłem czujniki ruchu i detekcji ultradźwięków w pobliżu dawnej stacji serwisowej. Przypuszczam, że istota — czy czymkolwiek jest — przyciągana jest do struktur metalowych. To jedyna zależność, jaką póki co dostrzegam. W pobliżu każdego z punktów, gdzie coś się działo, znajdowały się blachy, stare przystanki, porzucone samochody lub inne fragmenty zardzewiałej cywilizacji.

O 17:10 podjąłem próbę nadania sygnału głosem przez radio satelitarne. Nie spodziewałem się odpowiedzi, ale potrzebowałem tego spróbować. Ustawiłem częstotliwość 403.7 MHz i powiedziałem spokojnym, pewnym tonem:

„Tu Oliver Grant. Kieruję się na południe, Australia Zachodnia. Jeśli ktoś mnie słyszy – odpowiadajcie. Widzę rzeczy, których nie potrafię opisać. One tu są. Jeśli żyjesz – daj mi sygnał. Nadaję ponownie o 18:00.”

Oczywiście nikt się nie odezwał. Ale kiedy siedziałem z radiem w ręku, zauważyłem coś jeszcze. Na jednej z kartek, którą zostawiłem w notatniku — czystej, na której miałem jutro zapisać dane z czujników — ktoś (lub coś) przeciągnął lekko palcem. Kartka była rozmazana. Niby błahostka, ale jestem pewien, że przed wyjściem ją zamknąłem.

Może to przypadek. Może wiatr. Może.

W nocy ponownie pojawił się ten dźwięk — skrzeczenie zmieszane z czymś pulsującym, jakby czyjeś gardło wypowiadało krzyk wewnętrzny. Ale nie zbliżyło się. Istota tylko krążyła. Dźwięk przemieszczał się dookoła obozowiska, jakby coś przemykało bokiem.

Nie mam kontaktu, nie mam snu, ale mam cel.

Muszę wiedzieć, co to jest.


---
Dzień 10

Przez kilka godzin rano nie mogłem się zebrać, żeby cokolwiek napisać. Obudziłem się o 6:12 z wrażeniem, że ktoś siedzi na dachu pojazdu. Nic nie słyszałem. Nic się nie ruszało. Ale ten ciężar — to uczucie, jakby coś czaiło się tuż nad moją głową — pozostało jeszcze długo po tym, jak wyszedłem na zewnątrz.

Oczywiście nikogo nie było. Ale z dachu zeszła rosa w dziwnym, wąskim pasku. Jakby coś rzeczywiście tam było i swoim ciepłem roztopiło skroploną parę. Zmierzyłem szerokość — 23 centymetry. Zbyt wąskie na człowieka. Zbyt długie na ptaka.

Zebrałem sprzęt, ruszyłem dalej. Jechałem drogą, która już ledwo przypominała cokolwiek użytkowego. Drzewa rosły niemal na samym asfalcie. Co jakiś czas przystawałem, wystawiałem czujniki i sprawdzałem ustawienia częstotliwości. Zaczyna się pojawiać pewna regularność — co 6 godzin rejestruję nagły skok w polu magnetycznym. Trwa to dokładnie 27 sekund. Zawsze. Nie wiem, czy to przypadek, czy sygnał. Ale ten świat już nie działa na zasadzie przypadku.

O 14:39 natrafiłem na coś, co mnie zmroziło. Dawne gospodarstwo. Praktycznie zarośnięte. Na środku, na ziemi, zobaczyłem ustawione w kole dziewięć metalowych przedmiotów. Część to resztki sprzętu rolniczego, część to połamane narzędzia, kawałki maszyn, fragment zardzewiałego grilla. Wszystko ustawione perfekcyjnie. W kręgu, którego średnica wynosiła niemal idealnie 4 metry. Każdy element oddalony od drugiego o dokładnie 1,4 metra. Sprawdziłem to linijką.

Nie zrobił tego człowiek. Nikt nie miałby po co. To nie był przypadek.

Coś tu komunikuje. Tylko nie wiem, czy do mnie, czy ze mną.

Postanowiłem to sprawdzić. Ustawiłem jeden z moich czujników w samym środku kręgu i uruchomiłem rejestrator pola elektrostatycznego. Po 27 sekundach — dokładnie wtedy, gdy zwykle pojawia się impuls magnetyczny — urządzenie przestało działać. Nie pękło. Nie stopiło się. Po prostu… zgasło. Zasilanie było sprawne. Kiedy je wyjąłem, nadal nie reagowało. Jakby ktoś wyjął duszę z maszyny.

O 18:00 nadałem kolejny komunikat głosowy przez radio. Tym razem nie liczyłem na odpowiedź. Chciałem tylko, by to coś wiedziało, że ja też tu jestem. Może głupie. Może niepotrzebne.

Ostatnia rzecz dzisiaj: noc. Wyszedłem na zewnątrz o 21:30 z latarką. Obserwowałem teren w ciszy. Wtedy zauważyłem go znowu. Stał w oddali, po drugiej stronie pola. Nie ruszał się. Był cieniem. Wysokim. Nienaturalnie chudym. Patrzył we mnie. I wiem, że widziałem jego oczy. Nienaturalnie duże. Nie świeciły, nie błyszczały. Ale tam były.

Nie biegł tym razem. Nie zbliżał się.

Czekał.

I wtedy usłyszałem w radiu dźwięk.

Trzask. Jakby coś przerwało ciszę. Po chwili... krótki impuls. Nie był to sygnał statyczny. Brzmiało jak modulowany głos, zakłócony, zdeformowany.

Trzy słowa. Rozpoznałem tylko jedno. Moje imię.

„...Oliver...”

Potem cisza.


---
1000
1000
400
100
+14
0 komentarzy
0.087857007980347