Trochę późno, moja wina
Na świat przyszedłem w małej kambodżańskiej wiosce, gdzie wiodłem życie skomplikowane, jak każdy kambodżańczyk, czy ku*wa kabodżanin, czy tam kambodżan. ch*j tam.
Główną komplikacją pył Pol Pot, czerwoni khmerowie i cała ta napierdalanka, głód, egzekucje i wszystko to co na filmach tylko bardziej.
Kiedy zobaczyłem jak na świat przychodzi mój brat, wyciągany z brzucha bagnetem postanowiłem, że najwyższy czas stąd sp*erdalać.
Spakowałem tyle ryżu ile mogłem unieść i ruszyłem w drogę. Znaczy mogłem unieść dużo więcej, ale za*ebałem z domu cały ryż i nie było więcej. W dzień chowałem się w trzcinach i obserwowałem czystki etniczne zajadając kilka ziaren ryżu, a nocą uciekałem jak najdalej.
Dużo by opowiadać o przygodach po drodze, tylko po co, skoro same mordy, barbarzyństwo i ryż. Może niech będzie, że już jestem na statku płynącym po wodach Morza Płd. Chińskiego. Schowałem się pod pokładem i zostałem dość szybko odnaleziony. Całe szczęście, że to prywatny statek i tylko mi wpi*rdolili i kazali za*ierdalać w pocie czoła przy najgorszych okrętowych pracach, to może mnie nie za*ebią. Co za szczęście.
Tak mijał mi czas na morskim szlaku, między szorowaniem pokładu, praniem osranych gaci załogi i pomocy na kuchni.
W końcu dobiliśmy do brzegu, do kraju który nazywali Francja. Wszyscy tam za*ierdalali z bagietkami pod pachą, mieli wąsy i dziwne berety. Kapitan statku pożegnał mnie życzliwym--sp*erdalaj Śmieciu! - i ruszyłem na podbój nieznanej krainy.
Szybko zamknęli mnie w pace, bo byłem całkiem nagi. W więzieniu dostałem najlepsze jedzenie jakie kiedykolwiek jadłem, i ubrania, których nigdy nie miałem, więc chyba też najlepsze jakie miałem kiedykolwiek. Za chwilę zjawili się jacyś ludzie mówiący w moim języku ojczystym i przekazali mi bardzo cenne informacje, tzn. że mają tutaj za*ebisty socjal i mogę w ch*ja walić, nic nie robić i chodzić cały dzień z bagietką pod pachą za pieniądze od tego przyjaznego kraju.
Tak więc podpisałem papiery i dostałem jak to oni mówią azyl.
Znudziło mi się nicnierobienie za pieniądze i postanowiłem jednak coś robić. Otworzyłem małą budę z kuchnią kambodżańską, chociaż pojęcia o niej nie miałem, bo w domu nie było kuchni i nie było jedzenia. Przepisy miałem z komputera, co go od tego miłego państwa dostałem. Ale moja twarz i darcie mordy z zupełnie przypadkowymi kambodżańskimi słowami robiły robotę. Lokal musiałem zamienić na większy bo odkąd zacząłem podawać żabę po kambodżańsku i winniczka a'la czerwony khmer, klienci wyrzucali bagietki spod pachy i walili do mnie jak poje*ani. W lokalu zacząłem handlować też cygarami i można było je sobie przy stolikach degustować za dużo pieniędzy.
Przez te skręcone liście gówna, poznałem Matsa. Taki podobny do Hulka Hogana po przeszczepie wszystkiego. Przychodził, palił te cygara i zagadywał łamanym francuskim, który dobrze korespondował z moją łamaną francuszczyzną, znaczy ku*wa z moim ch*jowym francuskim.
W sumie to go polubiłem, bo to człowiek interesu tak jak ja i ciągnęło go do wielkich rzeczy, tak jak mnie.
Któregoś dnia powiedział do mnie, żebym się spakował, bo jedziemy do Polski zrobić interes życia, on ma okazję, ja nic nie muszę, mam mu tylko pomóc. Dobra, ok. Pytałem czy na statku będę musiał coś robić, czy mam zabrać robocze ubrania, to się zaśmiał, że my polecimy jak królowie i niedługo już nic nie będę musiał robić ja i moja rodzina. To akurat wiem że cała rodzina nie robi, bo wszyscy nie żyją. Mats jest trochę jednak ch*jem, że przypomina. Może nieświadomie.
To poleciałem z Matsem do Krakowa, takie miasto w Polsce. O dziwo, bardzo fajne, ludzie ubrani, piękne miejsca, bardzo miło się ogląda przez okno taksówki. Wysiedliśmy przy budynku z taką białą gwiazdą. Gwiazda się ch*jowo kojarzy, ale Mats bierze pod rękę i prowadzi do biura, gdzie będziemy robić interes życia, znaczy ja mam tylko pomóc, tylko być.
Przyjęła nas taka nawet niezła mature milf, o dziwnym nazwisku Sratatata. Takie to niepoważne się tak nazywać w biznesie. Nawet się nie umie nazywać. Zaprowadziła nas do gabinetu gdzie siedzieli jacyś panowie w kominiarkach z maczetami i to jest ta ich rada nadzorcza. Chciałem z miejsca sp*erdalać, bo nie po to uciekałem od khmerowskich maczet, żeby teraz zginąć od maczet w Krakowie.
Mats mnie zatrzymał, uśmiechnął się i siedliśmy do rozmów. Znaczy oni rozmawiali, ja siedziałem i się patrzyłem, w ręku trzymając czarny parasol, żeby móc czymkolwiek się bronić przed tymi białymi khmerami. Białe gwiazdy na kominiarkach i maczeta. Widać Polska ma też swoich khmerów i nie ma co tu się zastanawiać, stąd trzeba sp*erdalać.
Oni po angielsku, a ja po francusku - Mats ch*ju, w coś Ty mnie wpi*rdolił Ty Hulku Hoganie za dychę. Oni nas tu za*ebią! Ja chcę do mojej kuchni i cygar. Rozumiesz?!
Ten się tylko uśmiechał i odpowiedział, że to taka klubowa ochrona, że przecież pani Sratatata jest bardzo miła i że obejrzymy sobie stadion, wpiszemy się do księgi gości i uciekamy, bo nic tu po nas.
Obejrzeliśmy ten niby stadion, brzydki jak diabła kutas, wygląda jakby się miał zaraz za*ebać pod ziemię. Potem Sratatata przyniosła tę księgę gości i wpisaliśmy się, że tu byliśmy. Mats cały czas się ślinił do tej Sratytaty, widać że chciał ją w perskie za*ebać i chyba mu się udało ją namówić, bo wszyscy gratulowali. Ale czemu mnie? Mats mówi, że w klubowej restauracji będzie serwowana moja kuchnia i to on mi taką niespodziankę zrobił i to ten za*ebisty interes, bo oni łakną w Krakowie takich kulinarnych wrażeń. Jak tak patrzę na zarząd tej całej Gwiazdy, to oni chyba bardziej łakną krwi, ale nie powiem, ucieszyłem się. Oblaliśmy to z Matsem jakimś polskim płynnym ogniem, źle się poczułem, chcę do hotelu. Nazajutrz pojechaliśmy na lotnisko. Mats dał mi bilety, doprowadził do właściwego samolotu i powiedział, że on wróci za kilka dni, bo musi coś dopiąć z tą Sratatatą. Czyli pewnie ją zapiąć. Mamy się spotkać w moim barze i omówić przystawki do restauracji - Biała Gwiazda.
Tak sobie siedzę w samolocie, patrzę, że jesteśmy z Matsem na zdjęciu w gazecie. Tam ku*wa piszą (z tego co tłumaczy stewardessa) że wczoraj ku*wa KUPIŁEM KLUB PIŁKARSKI! MAM ZAPŁACIĆ 12 MILIONÓW ZŁOTA BO MNIE ZAWIESZĄ!
ku*wa, chyba mam zawał.
Obudziłem się w szpitalu i to nie był zawał, tylko z wku*wienia zemdlałem. ku*wa klub piłkarski kupiłem. ch*je biegają za dmuchanym balonem, a ja im będę płacił. Na pewno. Leżę w nowojorskim szpitalu - tak, tak, ta ku*wa mnie wsadziła w samolot do NY- i czytam, że ku*wa nie ma ze mną kontaktu, ale na pewno wpłacę złoto, tylko miałem zawał i nie mogę teraz.
Ale jestem wiarygodny, bo jestem członkiem kambodżańskiej rodziny królewskiej. Ja pi*rdolę co za ku*wa z tego Matsa.
Dzwoniłem do baru i był tam jakiś Misiek, z dwoma w kominiarkach z maczetami i pytali, gdzie pieniądze są za klub. Wysłali do mnie niedźwiedzia po pieniądze. Co to ku*wa za dziki kraj. U nas normalnie żołnierze, bagnety czy coś. A tu Miśki, dzikie zwierzęta, sadyści je*ani.
Polski narodzie, Krakowie, gwiazdo, piłko .
JA NIE MAM ZŁOTA, NIE CHCĘ KUPOWAĆ ŻADNYCH PIŁKARZY, TA ku*wa MATS MNIE WROBIŁ pi*rdolony OSZUST. ON Z TĄ SRATATATĄ CHCĄ GRUNTY I PARCELE, A ZE MNIE ZROBILI JAK WY TO MÓWICIE W WIŚLE - SŁUPA.
NIGDY BYM NIE KUPIŁ WISŁY, BO NIE POTRZEBUJĘ RZEKI, NIE ZNAM SIĘ NA PIŁCE, UMIEM TYLKO GOTOWAĆ ŻABY, RYŻ I ŚLIMAKI PO KAMBODŻAŃSKU.
Z poważaniem
Vanna Ly
Copyright Adam Miauczyński
Główną komplikacją pył Pol Pot, czerwoni khmerowie i cała ta napierdalanka, głód, egzekucje i wszystko to co na filmach tylko bardziej.
Kiedy zobaczyłem jak na świat przychodzi mój brat, wyciągany z brzucha bagnetem postanowiłem, że najwyższy czas stąd sp*erdalać.
Spakowałem tyle ryżu ile mogłem unieść i ruszyłem w drogę. Znaczy mogłem unieść dużo więcej, ale za*ebałem z domu cały ryż i nie było więcej. W dzień chowałem się w trzcinach i obserwowałem czystki etniczne zajadając kilka ziaren ryżu, a nocą uciekałem jak najdalej.
Dużo by opowiadać o przygodach po drodze, tylko po co, skoro same mordy, barbarzyństwo i ryż. Może niech będzie, że już jestem na statku płynącym po wodach Morza Płd. Chińskiego. Schowałem się pod pokładem i zostałem dość szybko odnaleziony. Całe szczęście, że to prywatny statek i tylko mi wpi*rdolili i kazali za*ierdalać w pocie czoła przy najgorszych okrętowych pracach, to może mnie nie za*ebią. Co za szczęście.
Tak mijał mi czas na morskim szlaku, między szorowaniem pokładu, praniem osranych gaci załogi i pomocy na kuchni.
W końcu dobiliśmy do brzegu, do kraju który nazywali Francja. Wszyscy tam za*ierdalali z bagietkami pod pachą, mieli wąsy i dziwne berety. Kapitan statku pożegnał mnie życzliwym--sp*erdalaj Śmieciu! - i ruszyłem na podbój nieznanej krainy.
Szybko zamknęli mnie w pace, bo byłem całkiem nagi. W więzieniu dostałem najlepsze jedzenie jakie kiedykolwiek jadłem, i ubrania, których nigdy nie miałem, więc chyba też najlepsze jakie miałem kiedykolwiek. Za chwilę zjawili się jacyś ludzie mówiący w moim języku ojczystym i przekazali mi bardzo cenne informacje, tzn. że mają tutaj za*ebisty socjal i mogę w ch*ja walić, nic nie robić i chodzić cały dzień z bagietką pod pachą za pieniądze od tego przyjaznego kraju.
Tak więc podpisałem papiery i dostałem jak to oni mówią azyl.
Znudziło mi się nicnierobienie za pieniądze i postanowiłem jednak coś robić. Otworzyłem małą budę z kuchnią kambodżańską, chociaż pojęcia o niej nie miałem, bo w domu nie było kuchni i nie było jedzenia. Przepisy miałem z komputera, co go od tego miłego państwa dostałem. Ale moja twarz i darcie mordy z zupełnie przypadkowymi kambodżańskimi słowami robiły robotę. Lokal musiałem zamienić na większy bo odkąd zacząłem podawać żabę po kambodżańsku i winniczka a'la czerwony khmer, klienci wyrzucali bagietki spod pachy i walili do mnie jak poje*ani. W lokalu zacząłem handlować też cygarami i można było je sobie przy stolikach degustować za dużo pieniędzy.
Przez te skręcone liście gówna, poznałem Matsa. Taki podobny do Hulka Hogana po przeszczepie wszystkiego. Przychodził, palił te cygara i zagadywał łamanym francuskim, który dobrze korespondował z moją łamaną francuszczyzną, znaczy ku*wa z moim ch*jowym francuskim.
W sumie to go polubiłem, bo to człowiek interesu tak jak ja i ciągnęło go do wielkich rzeczy, tak jak mnie.
Któregoś dnia powiedział do mnie, żebym się spakował, bo jedziemy do Polski zrobić interes życia, on ma okazję, ja nic nie muszę, mam mu tylko pomóc. Dobra, ok. Pytałem czy na statku będę musiał coś robić, czy mam zabrać robocze ubrania, to się zaśmiał, że my polecimy jak królowie i niedługo już nic nie będę musiał robić ja i moja rodzina. To akurat wiem że cała rodzina nie robi, bo wszyscy nie żyją. Mats jest trochę jednak ch*jem, że przypomina. Może nieświadomie.
To poleciałem z Matsem do Krakowa, takie miasto w Polsce. O dziwo, bardzo fajne, ludzie ubrani, piękne miejsca, bardzo miło się ogląda przez okno taksówki. Wysiedliśmy przy budynku z taką białą gwiazdą. Gwiazda się ch*jowo kojarzy, ale Mats bierze pod rękę i prowadzi do biura, gdzie będziemy robić interes życia, znaczy ja mam tylko pomóc, tylko być.
Przyjęła nas taka nawet niezła mature milf, o dziwnym nazwisku Sratatata. Takie to niepoważne się tak nazywać w biznesie. Nawet się nie umie nazywać. Zaprowadziła nas do gabinetu gdzie siedzieli jacyś panowie w kominiarkach z maczetami i to jest ta ich rada nadzorcza. Chciałem z miejsca sp*erdalać, bo nie po to uciekałem od khmerowskich maczet, żeby teraz zginąć od maczet w Krakowie.
Mats mnie zatrzymał, uśmiechnął się i siedliśmy do rozmów. Znaczy oni rozmawiali, ja siedziałem i się patrzyłem, w ręku trzymając czarny parasol, żeby móc czymkolwiek się bronić przed tymi białymi khmerami. Białe gwiazdy na kominiarkach i maczeta. Widać Polska ma też swoich khmerów i nie ma co tu się zastanawiać, stąd trzeba sp*erdalać.
Oni po angielsku, a ja po francusku - Mats ch*ju, w coś Ty mnie wpi*rdolił Ty Hulku Hoganie za dychę. Oni nas tu za*ebią! Ja chcę do mojej kuchni i cygar. Rozumiesz?!
Ten się tylko uśmiechał i odpowiedział, że to taka klubowa ochrona, że przecież pani Sratatata jest bardzo miła i że obejrzymy sobie stadion, wpiszemy się do księgi gości i uciekamy, bo nic tu po nas.
Obejrzeliśmy ten niby stadion, brzydki jak diabła kutas, wygląda jakby się miał zaraz za*ebać pod ziemię. Potem Sratatata przyniosła tę księgę gości i wpisaliśmy się, że tu byliśmy. Mats cały czas się ślinił do tej Sratytaty, widać że chciał ją w perskie za*ebać i chyba mu się udało ją namówić, bo wszyscy gratulowali. Ale czemu mnie? Mats mówi, że w klubowej restauracji będzie serwowana moja kuchnia i to on mi taką niespodziankę zrobił i to ten za*ebisty interes, bo oni łakną w Krakowie takich kulinarnych wrażeń. Jak tak patrzę na zarząd tej całej Gwiazdy, to oni chyba bardziej łakną krwi, ale nie powiem, ucieszyłem się. Oblaliśmy to z Matsem jakimś polskim płynnym ogniem, źle się poczułem, chcę do hotelu. Nazajutrz pojechaliśmy na lotnisko. Mats dał mi bilety, doprowadził do właściwego samolotu i powiedział, że on wróci za kilka dni, bo musi coś dopiąć z tą Sratatatą. Czyli pewnie ją zapiąć. Mamy się spotkać w moim barze i omówić przystawki do restauracji - Biała Gwiazda.
Tak sobie siedzę w samolocie, patrzę, że jesteśmy z Matsem na zdjęciu w gazecie. Tam ku*wa piszą (z tego co tłumaczy stewardessa) że wczoraj ku*wa KUPIŁEM KLUB PIŁKARSKI! MAM ZAPŁACIĆ 12 MILIONÓW ZŁOTA BO MNIE ZAWIESZĄ!
ku*wa, chyba mam zawał.
Obudziłem się w szpitalu i to nie był zawał, tylko z wku*wienia zemdlałem. ku*wa klub piłkarski kupiłem. ch*je biegają za dmuchanym balonem, a ja im będę płacił. Na pewno. Leżę w nowojorskim szpitalu - tak, tak, ta ku*wa mnie wsadziła w samolot do NY- i czytam, że ku*wa nie ma ze mną kontaktu, ale na pewno wpłacę złoto, tylko miałem zawał i nie mogę teraz.
Ale jestem wiarygodny, bo jestem członkiem kambodżańskiej rodziny królewskiej. Ja pi*rdolę co za ku*wa z tego Matsa.
Dzwoniłem do baru i był tam jakiś Misiek, z dwoma w kominiarkach z maczetami i pytali, gdzie pieniądze są za klub. Wysłali do mnie niedźwiedzia po pieniądze. Co to ku*wa za dziki kraj. U nas normalnie żołnierze, bagnety czy coś. A tu Miśki, dzikie zwierzęta, sadyści je*ani.
Polski narodzie, Krakowie, gwiazdo, piłko .
JA NIE MAM ZŁOTA, NIE CHCĘ KUPOWAĆ ŻADNYCH PIŁKARZY, TA ku*wa MATS MNIE WROBIŁ pi*rdolony OSZUST. ON Z TĄ SRATATATĄ CHCĄ GRUNTY I PARCELE, A ZE MNIE ZROBILI JAK WY TO MÓWICIE W WIŚLE - SŁUPA.
NIGDY BYM NIE KUPIŁ WISŁY, BO NIE POTRZEBUJĘ RZEKI, NIE ZNAM SIĘ NA PIŁCE, UMIEM TYLKO GOTOWAĆ ŻABY, RYŻ I ŚLIMAKI PO KAMBODŻAŃSKU.
Z poważaniem
Vanna Ly
Copyright Adam Miauczyński