Poranki

1
00:00
00:00
Download
1000
1000
400
100
+17

O bogowie walka
1

0
00:00
00:00
Download
1000
1000
400
100
+7

Dom w środku lasu | Maraton | 3/3

1
Poranne światło sączyło się przez szpary w zrujnowanej szopie, oświetlając kurz tańczący w powietrzu. Michał siedział na ziemi, ściskając zardzewiały toporek, który stał się jego jedynym towarzyszem. Jego oddech był płytki, a oczy podkrążone, jakby nie spał od dni. W głowie wciąż dźwięczały krzyki Marty i Pawła, ich głosy urwane w ciemności, i ten przerażający odgłos – wrrrrrr – jakby piła tarczowa cięły drewno. Krzysiek, Marta, Paweł… Wszyscy zniknęli, zostawiając go samego w tym przeklętym lesie. Ścisnął mapę wujka Staszka, pomiętą i poplamioną potem, jedyną rzecz, która dawała mu cień nadziei.
Wstał, choć nogi miał jak z ołowiu. Czuł się, jakby ktoś wyssał z niego całą energię, ale wiedział, że musi się ruszyć. Słońce było jeszcze nisko – miał kilka godzin, zanim zapadnie zmrok i to coś wróci. Otworzył drzwi szopy, a zimne powietrze owiało jego twarz. Na ziemi przed szopą widniały plamy krwi – świeże, rozlane w nierównych kałużach, z fragmentami podartego materiału, który wyglądał jak kawałek bluzy Pawła. Michał zacisnął zęby, odwracając wzrok. Nie mógł myśleć o przyjaciołach. Nie teraz.
Ruszył w las, kierując się ręcznie rysowaną mapą. Linie były niewyraźne, a notatki wujka Staszka – chaotyczne, jakby rysował w pośpiechu. Sosny stały gęsto, ich igły szeleściły pod butami, a wilgotny mech wchłaniał każdy krok. Las był cichy, zbyt cichy – żadnych ptaków, żadnego wiatru, tylko jego własny oddech i trzask gałęzi pod stopami. Co chwilę zerkał na mapę, próbując odnaleźć punkty orientacyjne – strumień, powalone drzewo – ale wszystko wyglądało podobnie. W szoku po nocy jego umysł płatał figle; ścieżki zdawały się znikać, a drzewa – zamykać nad nim jak pułapka.
Nie mogę się poddać – myślał, choć głos w głowie brzmiał słabo. Muszę dotrzeć do szosy. Dla nich. Pot spływał mu po czole, a ręce drżały, gdy ściskał toporek. Co jakiś czas mijał ślady: głębokie rysy na korze sosen, jakby szpony rozorały drewno, i kałuże zaschniętej krwi z resztkami tkaniny. Każdy taki widok sprawiał, że jego serce biło szybciej, ale zmuszał się, by iść dalej.
Godziny mijały, a słońce wspinało się na niebo, by zaraz zacząć opadać. Mapa prowadziła go w kółko – raz minął ten sam strumień, raz wrócił do powalonego drzewa. Nieprecyzyjne linie i brak orientacji w szoku sprawiły, że tracił czas. W końcu, gdy niebo przybrało pomarańczową barwę, a cienie drzew wydłużyły się, dostrzegł przed sobą coś nowego – wąską, asfaltową drogę, pokrytą liśćmi i gałęziami. Główną szosę.
Wyszedł na nią, dysząc ciężko. Mapa mówiła, że samochód jest 3 kilometry stąd, na poboczu, gdzie zostawili go z Krzyśkiem. Ale słońce zachodziło, a las po obu stronach szosy zdawał się zamykać jak czarna kurtyna. Michał spojrzał na niebo – miał najwyżej pół godziny, zanim zapadnie zmrok. Muszę biec – pomyślał, a jego płuca zapiekły, gdy ruszył truchtem.
Asfalt dudnił pod jego butami, ale nogi odmawiały posłuszeństwa. Czuł, jak mięśnie palą, a pot szczypie w oczy. Każdy oddech był walką, a plecak ciążył na ramionach. Las był cichy, ale co chwilę słyszał dźwięki – trzask gałęzi, ciche skrobanie, jakby coś szło równolegle do szosy, ukryte w mroku drzew. Nie odwracał się. Nie mógł. W głowie miał tylko jeden cel: samochód.
Słońce zniknęło za horyzontem, a szosa pogrążyła się w półmroku. Michał przyspieszył, choć płuca błagały o przerwę. W oddali dostrzegł zarys starego passata – błyszczał w słabym świetle księżyca, stojąc na poboczu jak ostatnia nadzieja. Ale za sobą usłyszał to znowu – ciężkie tup. Tup. i odległe, mechaniczne wrrrrrr, jakby piła tarczowa budziła się do życia.
Biegł, potykając się o kamienie. Serce dudniło mu w uszach, a oddech zamienił się w chrapliwe sapanie. Dotarł do samochodu, szarpnął za klamkę i wskoczył do środka. Kluczyki były w stacyjce – dzięki Bogu. Ręce mu drżały, gdy odpalał silnik. Passat zaskoczył z rykiem, a Michał wcisnął gaz, aż opony zapiszczały na asfalcie.
W lusterku wstecznym spojrzał w tył, i wtedy to zobaczył. W mroku lasu, na skraju szosy, stało to. Wysoka, smukła sylwetka, z długimi, kościstymi rękami zwisającymi niemal do ziemi, pokrytymi popielatą skórą, pod którą pulsowały czarne żyły. Głowa była duża, zaokrąglona, z dwoma maleńkimi, czarnymi oczami, które lśniły jak paciorki. Ale najgorsza była paszcza – szeroki, okrągły otwór, w którym wirowały rzędy ostrych zębów, błyszczących wilgocią, jakby świeżo splamionych krwią. Dźwięk wrrrrrr rozległ się znowu, gdy stwór ruszył w stronę szosy, poruszając się z nienaturalną, szarpaną szybkością.
Michał wrzasnął, wbijając pedał gazu do oporu. Samochód szarpnął do przodu, a las zamienił się w rozmazaną smugę. W lusterku widział, jak stwór zatrzymał się na skraju drogi, jego paszcza wciąż się poruszała, jakby żuł powietrze. Droga wiła się przed nim, a księżyc oświetlał pustą szosę. Michał jechał, nie odwracając wzroku, z rękami zaciśniętymi na kierownicy. Nie wiedział, czy uciekł. Nie wiedział, czy to coś zostało w lesie, czy może wciąż go ściga. W głowie miał tylko jedno pytanie: czy kiedykolwiek będzie bezpieczny?



Ciąg dalszy nastąpi...
Obrazek zwinięty kliknij aby rozwinąć ▼
1000
1000
400
100
+3

Majonez

11
Właśnie pierwszy raz w życiu jem majonez kielecki.
Co wy wszyscy pierdolicie, że octówa?
Jakiś tam inny kwaskowaty posmak ma, ale trudno stwierdzić jaki, prędzej to zalatuje jakimś chemolem niż octem jakbym miał zgadywać, generalnie nieco lepszy od winiary ale raczej niewarty tej wojenki majonezowej (proszę wziąć pod wgląd to, że prawdopodobnie mam przepalone kubki smakowe od fajek, no i jestem najebany teraz)
Obrazek zwinięty kliknij aby rozwinąć ▼
1000
1000
400
100
+2

Tytuł

0
Typ pół roku chodził do lekarza z bólem głowy.
Na kolejnej wizycie nie wytrzymał i mówi do lekarza:

- Panie doktorze, już nie wytrzymam dłużej. Od pół roku tu przychodzę i nic nie pomaga. Ani leki, ani terapie..

- Wie Pan co? - powiedział lekarz - została jedna rzecz. Utniemy Panu fiuta i jajka. To ostatnie co mi przychodzi do głowy.

Typ powiedział, że to przemyśli. Wrócił do domu, a głowa napierdalała go jak nigdy wcześniej. Podjął decyzję.
Wrócił do lekarza, a ten obciął mu fiuta i jajka.

Ból przeszedł natychmiast.

Minęło trochę czasu, wszystko się zagoiło, a typ poszedł do krawca po nowe spodnie.
Krawiec na niego spojrzał i mówi:

- Hmm.. Długość 117cm, obwód w pasie 144cm?
- Tak, dokładnie tak - odpowiedział typ.
- Hmm.. Obwód uda 88?
- Tak, skąd Pan wie?
- Lata praktyki. Hmm.. więc długość od pasa do kroku przód/tył będzie 32/53.
- Nie, od zawsze noszę 30/50 - poprawił typ krawca.
Na to krawiec:
- Proszę mi zaufać, gdyby nosił Pan tak ciasne spodnie w kroku, to by Pana strasznie głowa napierdalała
Obrazek zwinięty kliknij aby rozwinąć ▼
1000
1000
400
100
+26

Dom w środku lasu | Maraton | 2/3

5
Poranne słońce ledwo przebijało się przez gęste korony sosen, rzucając blade smugi światła na polanę. Weranda domku lśniła od krwi Krzyśka, rozlanej w kałużach, z poszarpanymi smugami, jakby coś szarpało wilgotne deski. Michał stał na progu, ściskając ramiączka plecaka tak mocno, że knykcie mu pobielały. Jego oczy, podkrążone po nieprzespanej nocy, wpatrywały się w las, który wydawał się zbyt cichy, zbyt nieruchomy. Marta tuliła się do Pawła, jej oddech był urywany, a ręce drżały, gdy poprawiała kaptur bluzy. Paweł, zwykle pełen żartów, wyglądał jak cień samego siebie – jego twarz była blada, a uśmiech wymuszony.
– Musimy iść – powiedział Michał, jego głos brzmiał szorstko, jakby walczył z paniką. – To coś wraca w nocy. Nie możemy tu zostać.
– Gdzie, Michał? – Marta podniosła wzrok, jej oczy były czerwone od łez. – Nie mamy pojęcia, gdzie jest samochód. Krzysiek… – Jej głos załamał się, a imię przyjaciela zawisło w powietrzu.
– Krzysiek nie żyje – wtrącił Paweł, ale jego ton był pusty, jakby słowa nie chciały przejść przez gardło. – Jeśli tu zostaniemy, pójdziemy za nim.
Michał zacisnął zęby. W głowie miał chaos, ale wiedział, że musi trzymać grupę w ryzach. – Spróbujemy wrócić po śladach. Musi być jakaś ścieżka. Chodźcie.
Ruszyli w las, zostawiając domek za sobą. Ścieżka, którą szli poprzedniego dnia, była ledwo widoczna – błoto zaschło, a mchy zdawały się pochłaniać ich ślady. Sosny stały gęsto, ich igły szeleściły pod butami, a zapach wilgotnej ziemi mieszał się z czymś cięższym, jakby zgnilizną. Marta szła blisko Pawła, co chwilę oglądając się za siebie. Jej oddech był płytki, a każdy szelest sprawiał, że podskakiwała. Paweł próbował rozładować napięcie.
– Ej, może to tylko niedźwiedź z długimi rękami? – rzucił, siląc się na żart. – W Ameryce mają Wielką Stopę, to my mamy… Wielką Łapę.
– Zamknij się, Paweł – syknęła Marta, jej głos drżał. – To nie jest śmieszne.
Michał szedł przodem, próbując wypatrzyć znajome punkty – może kamień, może charakterystyczne drzewo – ale las wyglądał inaczej. Ścieżki wiły się i znikały, jakby las zmieniał kształt. Po godzinie błądzenia dotarli na polanę, która wyglądała podejrzanie znajomo. Domek stał przed nimi, jakby nigdy go nie opuścili.
– Co jest, do cholery? – warknął Paweł, rzucając plecak na ziemię. – Kręcimy się w kółko!
– To niemożliwe – mruknął Michał, choć w jego głowie pojawiła się nieprzyjemna myśl, że las ich nie puszcza. – Musieliśmy skręcić nie tam, gdzie trzeba.
Marta usiadła na pniu, chowając twarz w dłoniach. – Nie dam rady… Nie chcę tu być… To miejsce jest przeklęte.
– Marta, weź się w garść – powiedział Michał, choć sam czuł, jak strach ściska mu klatkę piersiową. – Wrócimy do domku. Może coś przeoczyliśmy.
W domku panowała ta sama stęchła cisza. Michał rozglądał się po zagraconym wnętrzu, szukając czegokolwiek, co mogłoby im pomóc. Marta, wciąż roztrzęsiona, usiadła na kanapie, gdy nagle zauważyła coś pod spodem – zardzewiałą klapę w podłodze, ledwo widoczną pod warstwą kurzu.
– Co to jest? – szepnęła, cofając się instynktownie.
– Piwniczka – powiedział Michał, klękając przy klapie. – Może tam jest coś przydatnego.
– Nie wchodzę tam – rzuciła Marta, jej głos był ostry. – To wygląda jak początek horroru.
– Marta, przestań – warknął Michał, choć sam czuł dreszcz na plecach. – Nie mamy wyboru.
Paweł pomógł odsunąć kanapę, żartując nerwowo: – Jeśli tam są pająki wielkości psa, to ja pasuję.
Schody do piwniczki zaskrzypiały pod ich ciężarem. W środku było ciasno, wilgotno, a powietrze śmierdziało pleśnią i zgnilizną. Na półkach stały stare słoiki z przetworami, pokryte kurzem, i zardzewiałe narzędzia. Michał zauważył skórzany notatnik, leżący obok przewróconej latarni. Otworzył go, a jego serce zabiło szybciej. Notatki należały do wujka Staszka.
Strony były zapisane drobnym, niewyraźnym pismem. Wujek opisywał nocne dźwięki w lesie – ciężkie kroki, drapanie pazurów, coś, co „poluje w ciemności”. Jedna linijka przykuła uwagę Michała: „Unika światła. Atakuje tylko w nocy.” Między kartkami znalazł ręcznie rysowaną mapę – starą, ale czytelną, z zaznaczoną drogą do głównej szosy. Była nadzieja.
– On wiedział – szepnęła Marta, zaglądając przez ramię Michała. – Wiedział, że coś tu jest, i nic nam nie powiedział…
– Krzysiek pewnie nie miał pojęcia – odparł Michał, choć jego głos drżał. – Bierzemy mapę i ruszamy. Teraz.
Wyruszyli ponownie, tym razem kierując się mapą. Las wydawał się mniej chaotyczny, ale wciąż nieprzyjazny. Po drodze natknęli się na ślady: głębokie rysy na korze sosen, jakby zrobione szponami, i plamy zaschniętej krwi, rozmazane w nierównych kałużach, z poszarpanymi strzępami materiału. Marta zatrzymała się, jej oddech stał się urywany.
– To jego krew, prawda? – szepnęła, patrząc na plamy. – Krzyśka…
– Nie patrz – powiedział Michał, ciągnąc ją za ramię. – Idziemy dalej.
Słońce chyliło się ku zachodowi, rzucając długie cienie między drzewami. Mapa prowadziła ich przez strumień i starą ścieżkę, ale czas uciekał. Gdy dotarli do zrujnowanej szopy, zaznaczonej na mapie, niebo przybrało pomarańczową barwę. Szopa była w opłakanym stanie – dach się zapadał, a ściany były podziurawione. Ale drzwi wyglądały na solidne.
– Zostajemy tu na noc – zdecydował Michał, rozglądając się nerwowo. – Nie zdążymy do szosy przed zmrokiem.
– Tu?! – Marta niemal krzyknęła. – To pudło nas nie ochroni!
– Nie mamy wyboru – warknął Michał. – To coś nie chodzi w dzień. Barykadujemy się i czekamy do rana.
W środku szopy było ciasno, śmierdząco, a przez szpary w ścianach wpadało zimne powietrze. Barykadowali drzwi starymi deskami, a Michał znalazł zardzewiały toporek, który ścisnął w dłoniach. Siedzieli w milczeniu, nasłuchując. Gdy zapadł zmrok, usłyszeli to znowu – ciężkie kroki, powolne, jakby coś krążyło wokół szopy. Tup. Tup. Drapanie rozległo się przy oknie, a przez szparę Michał zobaczył fragment czegoś – długą, kościstą rękę z popielatą skórą i czarnymi szponami, przesuwającą się powoli po drewnie.
Marta zaczęła szlochać, chowając twarz w kolanach. – To nas zabije… To nas zabije…
– Cicho, Marta – syknął Michał, choć jego własne serce dudniło jak młot. – Trzymajcie się razem.
Paweł próbował żartować, ale jego głos drżał. – Może to tylko yeti z kompleksami? Dajmy mu wódkę, to się uspokoi.
Nagle coś uderzyło w drzwi, aż deski zatrzeszczały. Marta wrzasnęła, zrywając się na nogi. – Nie mogę tu zostać! – krzyknęła, rzucając się do tylnego wyjścia, które prowadziło w las.
– Marta, nie! – zawołał Paweł, biegnąc za nią.
Michał próbował ich zatrzymać, ale było za późno. Usłyszał ich kroki w ciemności, a potem krzyk Marty – wysoki, pełen paniki. Coś zaszeleściło w lesie, a potem rozległ się ten dźwięk – mechaniczne, przerażające wrrrrrr, jakby piła tarczowa cięły drewno. Krzyk Marty urwał się gwałtownie, a po nim nastała cisza. Paweł krzyknął coś niezrozumiałego, ale jego głos też zamilkł.
Michał siedział w szopie, sam, ściskając toporek tak mocno, że czuł ból w dłoniach. Jego oddech był szybki, a oczy wpatrywały się w ciemność za szparami. Drapanie ustało, ale cisza była gorsza. Nie wiedział, czy Marta i Paweł żyją, choć w głębi duszy czuł, że ich los był taki sam jak Krzyśka.
Gdy pierwsze promienie słońca wślizgnęły się do szopy, Michał ostrożnie wyszedł na zewnątrz. Las był cichy, ale na ziemi zobaczył krew – świeżą, rozlaną w nierównych plamach, z fragmentami podartego materiału. Ścisnął mapę wujka Staszka, która wciąż była jego jedyną nadzieją. Ruszył przed siebie, czując, jak słońce wznosi się powoli. Musiał dotrzeć do głównej szosy, zanim zapadnie kolejna noc.
Obrazek zwinięty kliknij aby rozwinąć ▼
1000
1000
400
100
+1
0.11732888221741