Poranne światło sączyło się przez szpary w zrujnowanej szopie, oświetlając kurz tańczący w powietrzu. Michał siedział na ziemi, ściskając zardzewiały toporek, który stał się jego jedynym towarzyszem. Jego oddech był płytki, a oczy podkrążone, jakby nie spał od dni. W głowie wciąż dźwięczały krzyki Marty i Pawła, ich głosy urwane w ciemności, i ten przerażający odgłos – wrrrrrr – jakby piła tarczowa cięły drewno. Krzysiek, Marta, Paweł… Wszyscy zniknęli, zostawiając go samego w tym przeklętym lesie. Ścisnął mapę wujka Staszka, pomiętą i poplamioną potem, jedyną rzecz, która dawała mu cień nadziei.
Wstał, choć nogi miał jak z ołowiu. Czuł się, jakby ktoś wyssał z niego całą energię, ale wiedział, że musi się ruszyć. Słońce było jeszcze nisko – miał kilka godzin, zanim zapadnie zmrok i to coś wróci. Otworzył drzwi szopy, a zimne powietrze owiało jego twarz. Na ziemi przed szopą widniały plamy krwi – świeże, rozlane w nierównych kałużach, z fragmentami podartego materiału, który wyglądał jak kawałek bluzy Pawła. Michał zacisnął zęby, odwracając wzrok. Nie mógł myśleć o przyjaciołach. Nie teraz.
Ruszył w las, kierując się ręcznie rysowaną mapą. Linie były niewyraźne, a notatki wujka Staszka – chaotyczne, jakby rysował w pośpiechu. Sosny stały gęsto, ich igły szeleściły pod butami, a wilgotny mech wchłaniał każdy krok. Las był cichy, zbyt cichy – żadnych ptaków, żadnego wiatru, tylko jego własny oddech i trzask gałęzi pod stopami. Co chwilę zerkał na mapę, próbując odnaleźć punkty orientacyjne – strumień, powalone drzewo – ale wszystko wyglądało podobnie. W szoku po nocy jego umysł płatał figle; ścieżki zdawały się znikać, a drzewa – zamykać nad nim jak pułapka.
Nie mogę się poddać – myślał, choć głos w głowie brzmiał słabo. Muszę dotrzeć do szosy. Dla nich. Pot spływał mu po czole, a ręce drżały, gdy ściskał toporek. Co jakiś czas mijał ślady: głębokie rysy na korze sosen, jakby szpony rozorały drewno, i kałuże zaschniętej krwi z resztkami tkaniny. Każdy taki widok sprawiał, że jego serce biło szybciej, ale zmuszał się, by iść dalej.
Godziny mijały, a słońce wspinało się na niebo, by zaraz zacząć opadać. Mapa prowadziła go w kółko – raz minął ten sam strumień, raz wrócił do powalonego drzewa. Nieprecyzyjne linie i brak orientacji w szoku sprawiły, że tracił czas. W końcu, gdy niebo przybrało pomarańczową barwę, a cienie drzew wydłużyły się, dostrzegł przed sobą coś nowego – wąską, asfaltową drogę, pokrytą liśćmi i gałęziami. Główną szosę.
Wyszedł na nią, dysząc ciężko. Mapa mówiła, że samochód jest 3 kilometry stąd, na poboczu, gdzie zostawili go z Krzyśkiem. Ale słońce zachodziło, a las po obu stronach szosy zdawał się zamykać jak czarna kurtyna. Michał spojrzał na niebo – miał najwyżej pół godziny, zanim zapadnie zmrok. Muszę biec – pomyślał, a jego płuca zapiekły, gdy ruszył truchtem.
Asfalt dudnił pod jego butami, ale nogi odmawiały posłuszeństwa. Czuł, jak mięśnie palą, a pot szczypie w oczy. Każdy oddech był walką, a plecak ciążył na ramionach. Las był cichy, ale co chwilę słyszał dźwięki – trzask gałęzi, ciche skrobanie, jakby coś szło równolegle do szosy, ukryte w mroku drzew. Nie odwracał się. Nie mógł. W głowie miał tylko jeden cel: samochód.
Słońce zniknęło za horyzontem, a szosa pogrążyła się w półmroku. Michał przyspieszył, choć płuca błagały o przerwę. W oddali dostrzegł zarys starego passata – błyszczał w słabym świetle księżyca, stojąc na poboczu jak ostatnia nadzieja. Ale za sobą usłyszał to znowu – ciężkie tup. Tup. i odległe, mechaniczne wrrrrrr, jakby piła tarczowa budziła się do życia.
Biegł, potykając się o kamienie. Serce dudniło mu w uszach, a oddech zamienił się w chrapliwe sapanie. Dotarł do samochodu, szarpnął za klamkę i wskoczył do środka. Kluczyki były w stacyjce – dzięki Bogu. Ręce mu drżały, gdy odpalał silnik. Passat zaskoczył z rykiem, a Michał wcisnął gaz, aż opony zapiszczały na asfalcie.
W lusterku wstecznym spojrzał w tył, i wtedy to zobaczył. W mroku lasu, na skraju szosy, stało to. Wysoka, smukła sylwetka, z długimi, kościstymi rękami zwisającymi niemal do ziemi, pokrytymi popielatą skórą, pod którą pulsowały czarne żyły. Głowa była duża, zaokrąglona, z dwoma maleńkimi, czarnymi oczami, które lśniły jak paciorki. Ale najgorsza była paszcza – szeroki, okrągły otwór, w którym wirowały rzędy ostrych zębów, błyszczących wilgocią, jakby świeżo splamionych krwią. Dźwięk wrrrrrr rozległ się znowu, gdy stwór ruszył w stronę szosy, poruszając się z nienaturalną, szarpaną szybkością.
Michał wrzasnął, wbijając pedał gazu do oporu. Samochód szarpnął do przodu, a las zamienił się w rozmazaną smugę. W lusterku widział, jak stwór zatrzymał się na skraju drogi, jego paszcza wciąż się poruszała, jakby żuł powietrze. Droga wiła się przed nim, a księżyc oświetlał pustą szosę. Michał jechał, nie odwracając wzroku, z rękami zaciśniętymi na kierownicy. Nie wiedział, czy uciekł. Nie wiedział, czy to coś zostało w lesie, czy może wciąż go ściga. W głowie miał tylko jedno pytanie: czy kiedykolwiek będzie bezpieczny?
Ciąg dalszy nastąpi...