Mężczyżni wrócili z apteczką i pomogli Picasso jak tylko potrafili najlepiej. Minęło około godziny, a nikt więcej się nie pojawił.
- Ktoś musi tutaj być, nie mógł dojechać tutaj sam w takim stanie.
Pies uniósł łeb i zaczął warczeć w stronę drzew.
- Powinniśmy schować się między drzewami. - mruknął pilot.
- Nie, powinniśmy położyć go na motorze i wracać do auta. Lepiej żeby znalazł się w czymś, czym będzie mógł uciekać. Nadamy kolejny sygnał, a ty poczekaj tutaj. - powiedział Jones. - Twoja córka pewnie jest w pobliżu.
Postawili motor na kołach i położyli na nim rannego. Został teraz tylko z psem. Deszcz powoli gasił ognisko. Niepewność rosła w nim z minuty na minutę. W końcu zdecydował, że skoro nie wie gdzie jest jego córka, może zniszczenie tego meteorytu okaże się bardziej przydatne dla niej niż nieudolne próby szukania. Może to inny członek załogi dostał się tutaj wraz z Picasso przypadkiem usłyszawszy komunikat. Wstał, odpalił papierosa.
Coś wydawało mu się dziwne. Wiatr uspokoił się, a słyszał wyraźnie szum dobywający się z głębi zielonego muru. Strzał, na dźwięk którego odruchowo przykucnął. Pies zaczął ujadać, by po chwili rzucić się w stronę odgłosów. Rozglądał się za czymś do obrony, ale przypomniał sobie, że skoro pistolet niewiele zdziała, gałąź też na wiele się nie zda. Pozostało mu tylko czekanie i szybka reakcja. Słyszał już kroki kogoś, kto pędzi przed siebie najszybciej jak potrafi i szczekanie, jednak zdecydowanie dalej.