Lot 19

3
- Nie widzimy dymu. Powtarzam, nie widzimy dymu. - zabrzmiał kolejny komunikat.
- Może musiała się schować. Albo ktoś ją uwięził. Może po prostu straciła krótkofalówkę. Może nadal podążają w stronę meteorytu.
- Dym. - Stwierdził pilot. Wypatrywali teraz wyjątkowo uważnie.
- Nic nie widzę. - stwierdził Jones.
- Ja też nie widzę, czuję dym! - powtórzył się pilot i ruszył w stronę drzew. Pies pobiegł za nim.

Po chwili pędzili co sił w nogach. Faktycznie, zapach dymu stał się teraz wyraźny. Jones w końcu dogonił pilota i złapał go za ramię.
- Poczekaj! - stęknął zadyszany - Już zrobiliśmy ten błąd. Musimy być ostrożniejsi. 

Kucając przesuwali się w stronę źródła zapachu. Po kilku minutach w końcu zauważyli dym. Na małej polance stał znajomy motor, a obok niego ktoś rozpalił duże ognisko, co w tych warunkach było dość trudne do osiągnięcia. 

Nie zauważyli niczego podejrzanego, podeszli bliżej do ogniska. Wiedzieli że ktoś musi być w pobliżu, pytanie tylko czy to n pewno jego córka, czy zwykły zbieg okoliczności. Po drugiej stronie polany dostrzegli jakieś prowizoryczne schronienie, obniżenie wykopane w ziemi, obłożone z wierzchu grubymi gałęziami, przykryte kurtką i liśćmi. Wewnątrz tego schronienia leżał nieprzytomny Picasso, a obok niego ta przeklęta, srebrna, podręczna walizka.

- Żyje. I tak nas nie zrozumie więc nie ma sensu go wypytywać. Sądząc po jego koszuli we krwi coś lub ktoś go dopadło, a moja córka chce mu pomóc. Musi być niedaleko, może poszła po wodę.
- Pójdę po apteczkę do jeepa.
- Weź wodę i jedzenie, oni mogli nie mieć tyle luksusu co my.
- Pójdę z nim. - wtrącił Jones, i po chwili znów zniknęli w zaroślach. Pies położył się przy rannym. Odpalił papierosa i wsadził mu go w usta. Milcząc palili, czekali. Nie spodziewali się spotkać w tym miejscu, w takich okolicznościach. 
Obrazek zwinięty kliknij aby rozwinąć ▼

Lot 18

2
Zbliżali się do rozdroża. Jedna droga prowadząca do kolejnego miasteczka była zablokowana drewami obalonymi przez silny wiatr. Druga prowadziła dalej w stronę szczytu. Piaskowa, zapomniana ścieżka. Silnik wysłużonego jeepa był dobrze rozgrzany. Aż za dobrze, co sygnalizowała kontrolka.

- Jesteśmy dość wysoko. Teraz potrzeujemy cierpliwości i odrobiny nadziei. - mruknął Jones, po czym wysiadł by otworzyć maskę. Wyprostowany patrzył na silnik. 

Szepty, tysiące głosów, każdy z nich zrozumiały, choć powinny zlać się w szum. Przeszły go dreszcze. Oddalały się i przybliżały, nabierały na intensywności i wytracały go. Z linii drzew poczuł silny, ciepły podmuch. Wszystkie głosy wybrzmiały teraz równo, jak jedno gardło. Nie rozumiał ani słowa, wyczuł jednak zmianę tonu na pozytywny. Głos w końcu ściszył się, brzmiał jak mały chłopiec, by po chwili przemienić się w śmiech i zniknąć, by nigdy więcej nie wrócić.

Wsiadł spowrotem do auta. Razem z pilotem spojrzeli na jego bladą, przerażoną twarz.
- Wyglądasz jakbyś zobaczył ducha. - powiedział pilot.
- Nie ducha a cały cmentarz nieumarłych.
- Czy ja tracę rozum?

Zamilkli. Spojrzeli po sobie, potem znów na niego.
- Cokolwiek nie powiesz, nie uznam cię za wariata. Jeszcze dzisiaj rano widzieliśmy jakichś kosmitów. To nie czas ani miejsce na diagnozę psychologa.
Opowiedział po krótce czego doświadczył.
- Jesteś pewien że na końcu usłyszałeś śmiech?
- Tak, a to coś istotnego? I tak jestem już na krawędzi, jeśli będziesz mnie straszyć to nie ręczę za siebie.

Pilot poprawił się w fotelu. Pies skoczył mu na kolana.
- Latam na tą wyspę już od bardzo dawna. Miałem tu nawet kilku znajomych. Opowiadali mi o tej wyspie i różnych legendach. Kiedyś myślałem że to tylko legendy, ale to co powiedziałeś jest dokładnym opisem tego co słyszałem wcześniej.
- I co to niby oznacza? 
- Dobry omen, obietnica powodzenia.
Rozluźnił się w fotelu, zapalił papierosa.
- Czekajmy więc na dym, skoro o powodzeniu mowa.

Mimo silnego deszczu ich idoczność była teraz wiele lepsza. Ustawili samochód przy ścianie zieleni, która osłoniła ich od wiatru. Wyszli z samochodu. Za kilka minut miało minąć pól godziny od ostatniego komunikatu radiowego.
Obrazek zwinięty kliknij aby rozwinąć ▼
0.15001106262207