Babcia robiła naprawdę dojebane gołąbki, miały swój specyficzny smak, którego nie mogłem doświadczyć nigdzie indziej. Pytałem co ona do nich dodaje, a ona zawsze powtarzała, że magiczny składnik i nigdy nie powiedziała prawdy. Babcia jakiś czas temu została przez swoje zdrowie zmuszona do jazdy na wózku, więc skończyło się gotowanie przez nią samą i zawsze ktoś jej pomagał, lub robił to za nią (nie chce się pogodzić z wózkiem, chce być jak najbardziej samodzielna). Jako, że nauczyła mnie podstaw o gotowaniu to ja rozwinąłem swój własny styl i skill, więc nie raz, nie dwa próbowałem zrobić gołąbki z jej przepisu, ale to nie to. Przewaliłem w internecie masę przepisów, od starych z PRLU do najnowszych, dodawałem przeróżnych przypraw o których wyczytałem bądź stwierdziłem, że mogła to dodać i jak się domyślacie to ni chuja nie był smak gołąbków babci. Lata mijały, ona nie chciała się przyznać więc odpuściłem, do wczoraj. Standardowo robiłem gołąbki z jej przepisu, tylko oczywiście bez magicznego składnika. Pech chciał, że jak gotowałem ryż zadzwonił do mnie kumpel i się chwilę zagadaliśmy, ale taką chwilę, że woda z ryżu zdążyła się wygotować, a on sam przypalić. Jako, że byłem głodny jak cholera, a nie chciało mi się czekać na kolejny ryż to zacząłem przygotowywać je z tym przypalonym. Cyk pyk, mięsko dodane, przyprawione, zawijany, gotujemy i... przystępujemy do konsumpcji. Czułem się jak porażony, jakby mnie piorun strzelił, jakbym samego Boga zobaczył. To było to, to były gołąbki babci, poczułem się znów jak ten mały chłopiec, któremu babcia podaje wspaniałe gołąbki. Otóż jak się okazuje, sekretnym składnikiem babci było jej wieczne zapominalstwo i lenistwo, żeby ugotować ryż na nowo. Smacznego