Wizyta u psychologa

10
Pierwszy raz poszedłem na wizytę do psychologa w drugiej klasie liceum, kiedy to wybiłem dwa zęby jakiemuś przypadkowemu gnojkowi, który nieprzypadkowo narysował mi na bluzie wielkiego kutasa czarnym markerem. Oczywiście wychowawczyni stwierdziła, że to wszystko moja wina i wysłała mnie do pedagog, która z kolei była zbyt zajęta obciąganiem fiutów szkolnych konserwatorów i kazała mi wypierdalać do kogoś mniej spierdolonego. Nie było łatwo, ale wreszcie znalazłem jakiegoś taniego psychologa, który brał dyszkę za godzinę i przyjmował w swoim rozpadającym się domu na przedmieściach. Wyglądał jak jeszcze bardziej menelowaty Andrzej Pilipiuk i za każdym razem gdy nasza rozmowa na chwilę się urywała, nasłuchiwałem krzyków dzieci zamkniętych w piwnicy. Nie mniej jednak, muszę przyznać, że był całkiem niezły w tym co robił. Było to głównie wmawianie mi, że jestem gównem i do niczego się nie nadaję. Nie powiem, zaintrygował mnie tym stwierdzeniem i zacząłem chodzić do niego regularnie. Z tego co wiem nie miał żadnej stałej fuchy, więc jak to się mówi w slangu wszystkich psychologów – ruchał mnie na hajs.

Pewnego razu stwierdził, że moim głównym problemem jest niska samoocena. Doszedł do takich wniosków zaraz po skończeniu wykładu o tym, że moja morda wygląda jakby była inspiracją dla samego Lovecrafta. Jego zdaniem powinienem zacząć bardziej w siebie wierzyć i przestać przejmować się opinią innych. Pierwszy krok w naszej małej terapii był dość radykalny – miałem przestać patrzeć w na siebie w lustrze. Jak twierdził pan Mariusz, był to dobry początek do poprawy samopoczucia i stopniowego odbudowania mojego wizerunku w oczach innych. Nie miałem szczerze pojęcia na jakiej zasadzie miałoby to działać, ale w końcu to nie ja zmarnowałem życie na doktorat z psychologii.

Jak tylko wróciłem do domu, rozpocząłem czystkę. Na pierwszy ogień poszło lustro w łazience, które roztrzaskałem kijem od mopa, a kawałki szkła spuściłem w kiblu. Potem poszedłem do sypialni rodziców i rozjebałem kopniakiem lustro wmontowane w drzwi szafy. Musiałem jeszcze poprawić kilkoma uderzeniami młotka, bo skurwysyństwo tylko się popękało. Wreszcie przyszła pora na pokój mojej siostry, który stanowił największe wyzwanie. Praktycznie na każdej ścianie wisiało jakieś lustereczko czy inna przeszklona szafeczka. Stwierdziłem, że nie będę się z tym pierdolił sam i po prostu wrzuciłem do środka kilka cegieł i swojego autystycznego kuzyna.
Mówią, że zbicie lustra przynosi pecha i muszę powiedzieć, że jest w tym sporo prawdy. Jednak najwyraźniej ta klątwa nie odnosi się do tego kto je zbił, tylko do tego kto nadział się na jego rozpierdolone kawałki. Sorki mame, będę cię odwiedzał na oddziale.

Kiedy wydawało mi się, że rozjebałem już wszystkie lustra, jakie mieliśmy w domu, uświadomiłem sobie, że przecież odbicie swojej mordy mogę zobaczyć na wielu innych rzeczach. Rozpierdoliłem więc wszystkie telefony, drzwiczki od piekarnika wyjebałem przez okno, a błyszczącą lodówkę zakleiłem czarną taśmą klejącą. To jednak nie był koniec, wręcz przeciwnie. Kluczowy moment mojego lustrzanego holokaustu miał dopiero nastąpić. Zanim ostatecznie wyszedłem z domu, po drodze zatrzymałem się na chwilę pod drzwiami wyjściowymi i wyrwałem klamkę, w której mogłem dostrzec zarys swojego krzywego ryja. Nie miałem gdzie jej wyjebać, więc schowałem ją do kieszeni. Drzwi nie zamknąłem, bo jak się okazało, w kluczach również mogłem się przejrzeć.

Po wyjściu na ulicę przeraziłem się w jak wielu rzeczach widziałem swoje odbicie. Przede wszystkim musiałem się pozbyć sześciu witryn sklepowych, które roztrzaskałem wyrwaną z drzwi klamką. Idąc wzdłuż ulicy wyrwałem jakiemuś kolesiowi czarne okulary, które następnie zgniotłem pod butem. Co prawda dostałem parę razy po ryju, ale było warto. Zalecenia psychologa są prawie jak chrześcijańskie przykazania. I przeważnie mają tyle samo sensu.

Po ośmiu zbitych szybach samochodowych i kilkunastu roztrzaskanych telefonach, drogę zajechał mi radiowóz na sygnale. Nie zdążyłem rozjebać w nim żadnej szyby, bo gdy tylko zamachnąłem się klamką, dostałem z paralizatora. Zawieźli mnie na komendę i zawlekli do pokoju przesłuchań. Po drodze udało mi się przewrócić kilka błyszczących śmietników, które stały na korytarzu, ale poskutkowało to jedynie tym, że bagiety związały mnie pasami bezpieczeństwa. Czułem się prawie jak Hannibal Lecter.
Zostawili mnie samego w pokoju, skazując na patrzenie się na swoje odbicie na lustrzanej ścianie naprzeciwko. Skurwysyny. Wreszcie przylazła jakaś gruba locha i po wysłuchaniu mojej historii stwierdziła, że potrzebuję pomocy psychiatrycznej. Odpowiedziałem jej, że stosuję się do porad Andrzeja Pilipiuka i mam wyjebane na jej pierdolenie. Zrobiło mi się trochę głupio jak przyznała, że sama jest psychologiem i wie co mówi. Dała mi jedną konkretną radę, do której sumiennie stosuję się do dziś – unikać kontaktu z innymi żywymi istotami. Wziąłem to sobie do serca i wbiłem jej w szyję długopis leżący na stole. Debile nie dopięły jednego pasa. Po wymordowaniu całego komisariatu, liczącego blisko dwudziestu czterech funkcjonariuszy i sześć policyjnych psów, wreszcie mogłem śmiało powiedzieć, że w moim otoczeniu nie ma żadnych osobników, którzy mogliby zaburzyć moją nową terapię. Żadnego kontaktu z żywymi istotami, zapamiętać.

Zadzwoniłem do Mariusza, z którym od tamtego czasu mieszkam i uzgodniliśmy warunki naszej współpracy. Oczywiście nie widujemy się ze sobą, zaburzyłoby to moją terapię – ja mieszkam na parterze, on na piętrze i rozmawiamy ze sobą przez krótkofalówki. Pierdolona symbioza. W naszym domu nie ma żadnych luster, a wszystkie okna zawsze są zasłonięte. Mariusz wciąż udaje, że nie jest Andrzejem Pilipiukiem i spokojnie gwałci sobie dzieci w piwnicy, zaś ja zostałem mordercą na zlecenie. Moja specjalność to masowe mordy i wszelkiej maści grupowe zabójstwa. Wszystkie zlecenia przyjmuję wyłącznie drogą telefoniczną.

Pamiętajcie, do porad psychologów należy stosować się za wszelką cenę.
0.042392015457153