Wyrwałem chwasta – wyjaśnił oskarżony, gdy zadano mu pytanie, dlaczego zabił
7
Sławny cytat Tadeusza Wencla, człowieka który mówił o sobie, że czuje się upoważniony do zgładzania kanalii - powiedział w maju 1982 r. w swym ostatnim słowie oskarżony - Tadeusz Wencel – Uwolniłem społeczeństwo od chwastów, wyrwałem je.
Dzisiaj opowiem wam co nieco o jego historii w ramach ciekawostki, prześledzimy jak otoczenie wpływa na człowieka i do czego może go doprowadzić.
Tomasz Wencel był pierwowzorem do postaci Wyrka ze słynnego filmu "Psy 2" Władysława Pasikowskiego. Był to morderca osadzony w celi razem z Franzem. Opowiada on jak to "wyrwał chwasta" - te słowa w latach 90. znał na pamięć każdy:
Więzień: Niech będzie pochwalony pan nasz Jezus Chrystus… Koło Szeherezady przechodziłem i patrzę stoi ta kobita. Tak jakoś biednie wyglądała, a ja w Boga wierzę, to żal mi się jej zrobiło. No to mówię, pójdziesz ze mną, tu niedaleko… do Wielkiego Ryśka. Rysiek ma melinę, całkiem niedrogo bierze. Śledzia można tam kupić i czarne. To jego teść, to on takie robi, że to lepsze niż szynka. Ja wolę. To wypiliśmy tam pół basa z nią i z Ryśkiem i ona mówi, że ma dzieci. „Duże?” – pytam. A ona mówi, że no jedno cztery, drugie dwa… (…) To miałem akurat te pieniądze, co dostałem jak wychodziłem, to dałem. No niech kobita kupi jakieś pomarańcze tym dzieciom. (…) Ty, ja potem wchodzę do Starego Mordziatego. (…) on też ma melinę, tylko droższą. Ja patrzę, a ta kurwa tam z tym Starym Mordziatym siedzi i wódkę pije. (…) no pół litra tak do połowy już odpite. To ja mówię: „To ja po to ci dałem pieniądze, żebyś dzieciom pomarańcze kupiła”, mówię, „a ty tutaj na melinie z pijakami wódkę pijesz?” No to ci mówię, to tak jak stałem, tak ją jebłem młotkiem, no… takim fest półtorakilowym. No ze łba nie było co zbierać… wyrwałem chwasta… (Częstuje się papierosem od Franza). Jednego zapalę… A tu w więzieniu to się bali ze mną pod celą siedzieć. Buntowały się gary jebane. A jeden taki Zięba Karol, to się, kurwa, wszędzie chwalił, że się, kurwa, niczego nie boi. To ja pytam go, bo przedtem z nim tutaj siedziałem: „Jak to, Karolku, niczego się nie boisz? Bo ja w Boga wierzę. A papieża?” To on mówi, że jakby go na długość ręki dopuścili, to by zajebał Ojca Świętego. Mówię: „A jak dziecko byś miał?” To on mówi, że by dzieciaka wziął i na żywca przez główkę do drzwi przybił, takim gwoździem… To ja sobie myślę: „To po co taki człowiek żyje? Po co taki człowiek żyje, jak ten chwast?” Wyrwałem chwasta, ale że była już cisza nocna, to nie chciałem wołać klawisza, to zameldowałem przy misce…
Franz: Dosyć.
Więzień: Co?
Franz: Skończysz jutro.
Więzień: Jutro niemożliwe… jutro mnie nie będzie…
Po tych słowach do celi wpadli strażnicy i go zabrali, mężczyzna błagał ich, żeby mógł zabrać paczkę po papierosach, która ku zdziwieniu - była pusta.
Ale dość o tym filmie, najciekawsze dopiero przed nami.
Dzisiaj opowiem wam co nieco o jego historii w ramach ciekawostki, prześledzimy jak otoczenie wpływa na człowieka i do czego może go doprowadzić.
Tomasz Wencel był pierwowzorem do postaci Wyrka ze słynnego filmu "Psy 2" Władysława Pasikowskiego. Był to morderca osadzony w celi razem z Franzem. Opowiada on jak to "wyrwał chwasta" - te słowa w latach 90. znał na pamięć każdy:
Więzień: Niech będzie pochwalony pan nasz Jezus Chrystus… Koło Szeherezady przechodziłem i patrzę stoi ta kobita. Tak jakoś biednie wyglądała, a ja w Boga wierzę, to żal mi się jej zrobiło. No to mówię, pójdziesz ze mną, tu niedaleko… do Wielkiego Ryśka. Rysiek ma melinę, całkiem niedrogo bierze. Śledzia można tam kupić i czarne. To jego teść, to on takie robi, że to lepsze niż szynka. Ja wolę. To wypiliśmy tam pół basa z nią i z Ryśkiem i ona mówi, że ma dzieci. „Duże?” – pytam. A ona mówi, że no jedno cztery, drugie dwa… (…) To miałem akurat te pieniądze, co dostałem jak wychodziłem, to dałem. No niech kobita kupi jakieś pomarańcze tym dzieciom. (…) Ty, ja potem wchodzę do Starego Mordziatego. (…) on też ma melinę, tylko droższą. Ja patrzę, a ta kurwa tam z tym Starym Mordziatym siedzi i wódkę pije. (…) no pół litra tak do połowy już odpite. To ja mówię: „To ja po to ci dałem pieniądze, żebyś dzieciom pomarańcze kupiła”, mówię, „a ty tutaj na melinie z pijakami wódkę pijesz?” No to ci mówię, to tak jak stałem, tak ją jebłem młotkiem, no… takim fest półtorakilowym. No ze łba nie było co zbierać… wyrwałem chwasta… (Częstuje się papierosem od Franza). Jednego zapalę… A tu w więzieniu to się bali ze mną pod celą siedzieć. Buntowały się gary jebane. A jeden taki Zięba Karol, to się, kurwa, wszędzie chwalił, że się, kurwa, niczego nie boi. To ja pytam go, bo przedtem z nim tutaj siedziałem: „Jak to, Karolku, niczego się nie boisz? Bo ja w Boga wierzę. A papieża?” To on mówi, że jakby go na długość ręki dopuścili, to by zajebał Ojca Świętego. Mówię: „A jak dziecko byś miał?” To on mówi, że by dzieciaka wziął i na żywca przez główkę do drzwi przybił, takim gwoździem… To ja sobie myślę: „To po co taki człowiek żyje? Po co taki człowiek żyje, jak ten chwast?” Wyrwałem chwasta, ale że była już cisza nocna, to nie chciałem wołać klawisza, to zameldowałem przy misce…
Franz: Dosyć.
Więzień: Co?
Franz: Skończysz jutro.
Więzień: Jutro niemożliwe… jutro mnie nie będzie…
Po tych słowach do celi wpadli strażnicy i go zabrali, mężczyzna błagał ich, żeby mógł zabrać paczkę po papierosach, która ku zdziwieniu - była pusta.
Ale dość o tym filmie, najciekawsze dopiero przed nami.
Mężczyzna znany jako Taduesz Wencel był dwukrotnym zabójcą, o swoich ofiarach wypowiedział takie słowa: "Janina M. była wyrodną matką. W Boże Narodzenie zamiast kupić swym dzieciom pomarańcze, wydała pieniądze na alkohol. Tego drugiego skazałem na śmierć za lekceważenie osób świętych, naszego papieża i innych ludzi w krajach socjalistycznych."
34-letni Tadeusz Wencel otrzymał karę śmierci. Egzekucję wykonano 7 lipca 1983 r. Sprawozdawcy procesu jeszcze przez kilka tygodni po uprawomocnieniu się wyroku analizowali życie skazanego. Janusz Atlas napisał w „Sztandarze Młodych”, że Wencel, ofiara własnej urojonej koncepcji „wyrywania chwastów ze społeczeństwa”, przez całe życie był traktowany przez rodzinę, nauczycieli, wychowawców i funkcjonariuszy porządku publicznego właśnie jako ten niepotrzebny chwast, historia jego życia jest bardzo tragiczna i pouczająca.
34-letni Tadeusz Wencel otrzymał karę śmierci. Egzekucję wykonano 7 lipca 1983 r. Sprawozdawcy procesu jeszcze przez kilka tygodni po uprawomocnieniu się wyroku analizowali życie skazanego. Janusz Atlas napisał w „Sztandarze Młodych”, że Wencel, ofiara własnej urojonej koncepcji „wyrywania chwastów ze społeczeństwa”, przez całe życie był traktowany przez rodzinę, nauczycieli, wychowawców i funkcjonariuszy porządku publicznego właśnie jako ten niepotrzebny chwast, historia jego życia jest bardzo tragiczna i pouczająca.
Matka Wencla, sprzątaczka w małej miejscowości pod Poznaniem, odmówiła na rozprawie odpowiedzi na jakiekolwiek pytania, nigdy też nie odezwała się do dziennikarzy. Sąd nie wnikał, dlaczego w 1950 r. pozwoliła, aby odebrano jej pierworodnego, rocznego syna. W tej rodzinie pił mąż i on raz po raz trafiał za kratki. Jednakże na rozprawie rozwodowej to ojcu decyzją sądu rodzinnego pozostawiono młodszego syna Jerzego. Starszego Tadeusza adoptowali obcy ludzie. Dwulatek znalazł się w domu Marty W. Utrzymywała chłopca w przekonaniu, że jest jego biologiczną matką. Gdy skończył sześć lat, Marta W. przeprowadziła się do Warszawy, a chłopca przekazano jej sublokatorce, Julii B., która żyła z prowadzenia meliny. Wmówiono mu, że mama Marta umarła. Nigdy więcej jej nie zobaczył.
Kolejne sześć lat zeszło chłopcu na pomaganiu cioci Julii w obsługiwaniu jej klientów – pijaków i prostytutek. Chodził do szkoły, ale nie miał nawet zeszytu. Wyśmiewany przez rówieśników popisywał się, jaki z niego chojrak. Zniszczył w klasie akwarium z rybkami, podpalił wieńce na cmentarzu żydowskim. Nauczyciele zrobili wszystko, aby niesforny uczeń opuścił ich szkołę. Przekonali sąd, że jego miejsce jest w domu dziecka. Wybór pedagogów padł na bidul w Wągrowcu. Tam któregoś dnia odwiedziła go Julia B. Gdy Tadeusz wypomniał jej, na co musiał patrzeć w melinie, odpowiedziała, że i tak była lepsza od jego biologicznej matki, która „sprzedała go Marcie W. za wódkę i amerykańskie ciuchy”. Zszokowany nastolatek poznał nazwisko swej rodzicielki – Anny S., ale bez adresu. Nie mógł pogodzić się ze swym losem, stał się nieznośny, więc przerzucano go z jednego domu dziecka do drugiego. W wieku 15 lat popełnił pierwsze w życiu wykroczenie: podpalił stodołę, taki przynajmniej postawiono mu zarzut. Wprawdzie tłumaczył, że nie on był sprawcą, ktoś inny zaprószył ogień, ale nie przekonał wychowawców. W grupie on był tym najgorszym.
Trafił do poprawczaka w Świdnicy. Miał się tam wyuczyć tapicerstwa. Nie chciał, wolał grać na gitarze. Przymuszony do wykonania normy podpalił zmagazynowaną trawę morską do wypychania materaców. Z opinią szkodnika i piromana wyrokiem sądu rodzinnego został osadzony na dwa lata w zakładzie poprawczym w Iławie. Tym razem starał się przykładać do nauki. Wychowawca obiecywał, że jeśli nadal tak będzie pracował nad sobą, zasłuży na warunkowe zwolnienie. Ale Tadeusz nie marzył o wolności. Mówił, że za kratami jest mu dobrze. – W takim razie musimy cię przerzucić do innego zakładu – usłyszał od komendanta – w naszych placówkach obowiązuje rotacja. Wencel trafił do Malborka. Nie podobało mu się tam, zorganizował bunt swojej grupy, zdemolowali sypialnie. Został karnie przeniesiony do innego zakładu poprawczego… A potem do jeszcze innego. W styczniu 1968 r., po ośmiu latach tułaczki po ośrodkach wychowawczych, wyszedł warunkowo zza krat. Postanowił odszukać matkę.
Nie miał pieniędzy ani dowodu osobistego, a bez takiego dokumentu nikt nie chciał go zatrudnić. Nocował w parku i na dworcach, kradł. Za włóczęgostwo został skazany przez kolegium na trzy miesiące aresztu. Po wyjściu na wolność z całą energią zabrał się do ustalenia miejsca zamieszkania swej matki. W Centralnym Biurze Adresowym w Warszawie poinformowano go, że Anna S. przebywa w Bydgoszczy. Pojechał tam, ale nie miał odwagi zapukać do drzwi. Dni mijały, a on spał na dworcu. W sierpniu milicja znów zatrzymała go za włóczęgostwo. Ponownie spędził trzy miesiące za kratami. W Boże Narodzenie 1968 r. wypuszczony na wolność 20-letni Tadeusz Wencel stanął na progu mieszkania swej matki. Nie widziała syna od 18 lat, nie szukała go, a aktualnemu mężowi nawet nie wspomniała, że ma jeszcze jedno dziecko. Po kilku dniach gościny matka oznajmiła mu (starannie unikając nazywania go synem), że załatwili mu pracę w przedsiębiorstwie budowlanym, może zamieszkać w hotelu robotniczym. Nie chciał się wyprowadzać, więc usłyszał, że pod tym dachem dla kryminalisty nie ma miejsca. W robocie wytrzymał jeden dzień. Opuszczając hotel, zabrał przydziałowe kufajkę i walonki, które natychmiast sprzedał na targu. Znów zapukał do matki; gdy mu nie otworzyła, w nocy powybijał kamieniami jej szyby. Potem błagał o przebaczenie. Anna S. nie chciała z nim rozmawiać. Aż do wiosny Tadeusz tułał się po Bydgoszczy, spał na dworcu. Było mu zimno, głodno, chciał wrócić do aresztu. Dlatego włamał się do spożywczego kiosku, a gdy dzielnicowy zignorował kradzież, Tadeusz uprzedził go, że wkrótce pozbawi życia matkę. – Na początek wybiłem jej szyby, aby marzła tak jak ja – zeznał. Prokurator wydał nakaz aresztowania Tadeusza Wencla.
W celi napisał do matki list:
„„Kochana Mamo, chciałem was bardzo przeprosić za to, co wyrządziłem wam. Już czegoś podobnego nie zrobię. Mamusiu, muszę ci wyjaśnić, że bardzo chciałem być z mamą i zacząć nowe życie, i mieć kogoś bliskiego. (…) Pomóż mi, żebym rozpoczął nowe życie, zapomniał o tym, co było, żebym mógł wrócić do mamy, nie chcę już nigdy iść do więzienia.
Mamusiu, odpisz jak najprędzej, czekam, Twój syn, Tadek””.
Anna S. nigdy nie odpowiedziała na ten list. Ale pokazała go na rozprawie w sprawie o zniszczenie szyb w jej mieszkaniu. Oskarżony zaprzeczył, że chciał zabić matkę. – Ja tylko tak mówiłem, żeby ktoś się mną zainteresował – wyjaśniał. Dostał wyrok – osiem miesięcy więzienia.
Wencel opuścił zakład karny w lipcu 1969 r. na mocy ogłoszonej amnestii. Miesiąc później o świcie, gdy Anna S. wychodziła do pracy, podbiegł do niej i chwycił za szyję. Zażądał pieniędzy na jedzenie i papierosy. Odpowiedziała: – Precz, pierwszy wrzucony kamień do mojego mieszkania i wołam milicję! Tak też zrobiła. Prokurator umorzył postępowanie z braku dostatecznych dowodów winy.
„„Kochana Mamo, chciałem was bardzo przeprosić za to, co wyrządziłem wam. Już czegoś podobnego nie zrobię. Mamusiu, muszę ci wyjaśnić, że bardzo chciałem być z mamą i zacząć nowe życie, i mieć kogoś bliskiego. (…) Pomóż mi, żebym rozpoczął nowe życie, zapomniał o tym, co było, żebym mógł wrócić do mamy, nie chcę już nigdy iść do więzienia.
Mamusiu, odpisz jak najprędzej, czekam, Twój syn, Tadek””.
Anna S. nigdy nie odpowiedziała na ten list. Ale pokazała go na rozprawie w sprawie o zniszczenie szyb w jej mieszkaniu. Oskarżony zaprzeczył, że chciał zabić matkę. – Ja tylko tak mówiłem, żeby ktoś się mną zainteresował – wyjaśniał. Dostał wyrok – osiem miesięcy więzienia.
Wencel opuścił zakład karny w lipcu 1969 r. na mocy ogłoszonej amnestii. Miesiąc później o świcie, gdy Anna S. wychodziła do pracy, podbiegł do niej i chwycił za szyję. Zażądał pieniędzy na jedzenie i papierosy. Odpowiedziała: – Precz, pierwszy wrzucony kamień do mojego mieszkania i wołam milicję! Tak też zrobiła. Prokurator umorzył postępowanie z braku dostatecznych dowodów winy.
Ale Wencel nie pozostał długo na wolności. Miał sprawę na kolegium o niedopełnienie obowiązku meldunkowego. – To dajcie mi jakiś kąt! – odpowiedział krzykiem na zarzut. Po czym wskoczył na stół, gdzie leżały jego akta, i je podarł. Nim skazano go na pół roku więzienia, zbadali go psychiatrzy.
Ich diagnoza brzmiała: zaburzenie charakterologiczne, w chwili popełnienia czynu znaczne ograniczenie zdolności pokierowaniem swoim postępowaniem. Gdy pod koniec listopada 1969 r. kolejny raz opuścił więzienie, znów pojechał do Bydgoszczy, aby całymi dniami krążyć w pobliżu mieszkania matki. Nie odważył się do niej zbliżyć, bo zawsze była w towarzystwie męża. Podpalił stertę słomy na polu i zawiadomił posterunek MO. „Zrobiłem to – napisał w oświadczeniu – bo nie mam gdzie mieszkać ani co jeść. Nie chcę być przestępcą, chcę wrócić do więzienia i nigdy z niego nie wychodzić”. Przyznał się do okradania starych ludzi na poczcie, którzy przychodzili tam po odbiór emerytury. Tadeusza Wencla badano w kilku szpitalach dla nerwowo chorych. Jedni lekarze nie stwierdzali choroby psychicznej ani niedorozwoju umysłowego, lecz osobowość psychopatyczną. Inni psychiatrzy orzekli ograniczoną poczytalność w momencie popełniania przestępstwa. Sąd, wydając wyrok, zarządził umieszczenie oskarżonego na oddziale zamkniętym szpitala psychiatrycznego w Świeciu. Wencel wyszedł stamtąd w kwietniu 1972 r. z opinią: „Pacjent nie zagraża już porządkowi publicznemu”. Cztery miesiące później znów trzeba było go zamknąć, bo wywołał awanturę na komisariacie MO. Ledwo go wypuścili, wybił szyby w barze, a kelnerowi, który domagał się zapłaty rachunku, pogroził toporkiem. Życie Tadeusza toczyło się ruchem wahadłowym: więzienie, wyjście na wolność (często przed terminem za dobre sprawowanie) i da capo al fine. 30 grudnia 1976 r. w drodze na komisariat w Świeciu powiedział konwojentowi, który go poszturchiwał, żeby miał się na baczności, bo on już jedną osobę sprzątnął, a kolejną planuje załatwić. Podał, że ciało ofiary leży na strychu domu przy ul. Kopernika nr… Milicjanci obejrzeli strych, ale zwłok nie znaleźli.
Ich diagnoza brzmiała: zaburzenie charakterologiczne, w chwili popełnienia czynu znaczne ograniczenie zdolności pokierowaniem swoim postępowaniem. Gdy pod koniec listopada 1969 r. kolejny raz opuścił więzienie, znów pojechał do Bydgoszczy, aby całymi dniami krążyć w pobliżu mieszkania matki. Nie odważył się do niej zbliżyć, bo zawsze była w towarzystwie męża. Podpalił stertę słomy na polu i zawiadomił posterunek MO. „Zrobiłem to – napisał w oświadczeniu – bo nie mam gdzie mieszkać ani co jeść. Nie chcę być przestępcą, chcę wrócić do więzienia i nigdy z niego nie wychodzić”. Przyznał się do okradania starych ludzi na poczcie, którzy przychodzili tam po odbiór emerytury. Tadeusza Wencla badano w kilku szpitalach dla nerwowo chorych. Jedni lekarze nie stwierdzali choroby psychicznej ani niedorozwoju umysłowego, lecz osobowość psychopatyczną. Inni psychiatrzy orzekli ograniczoną poczytalność w momencie popełniania przestępstwa. Sąd, wydając wyrok, zarządził umieszczenie oskarżonego na oddziale zamkniętym szpitala psychiatrycznego w Świeciu. Wencel wyszedł stamtąd w kwietniu 1972 r. z opinią: „Pacjent nie zagraża już porządkowi publicznemu”. Cztery miesiące później znów trzeba było go zamknąć, bo wywołał awanturę na komisariacie MO. Ledwo go wypuścili, wybił szyby w barze, a kelnerowi, który domagał się zapłaty rachunku, pogroził toporkiem. Życie Tadeusza toczyło się ruchem wahadłowym: więzienie, wyjście na wolność (często przed terminem za dobre sprawowanie) i da capo al fine. 30 grudnia 1976 r. w drodze na komisariat w Świeciu powiedział konwojentowi, który go poszturchiwał, żeby miał się na baczności, bo on już jedną osobę sprzątnął, a kolejną planuje załatwić. Podał, że ciało ofiary leży na strychu domu przy ul. Kopernika nr… Milicjanci obejrzeli strych, ale zwłok nie znaleźli.
Tydzień później właścicielka tej kamienicy weszła na poddasze i zajrzała do kufra pod ścianą. Znalazła w nim zwłoki kobiety. W części strychu mieszkał Jerzy K., który niedawno wyszedł z więzienia. Ściągali do niego wszelkiego rodzaju wykolejeńcy. Ten adres znał też Tadeusz Wencel. Przy tapczanie Jerzego K. znaleziono damską torebkę z dowodem osobistym na nazwisko Janiny M., matki trojga dzieci. Zdjęcie wskazywało, że zwłoki tej kobiety zostały ukryte w kufrze. Biegli ustalili przyczynę śmierci – uduszenie na skutek zaciśnięcia ręki na szyi. Wencel od razu przyznał się do morderstwa. Opisał okoliczności: po kolejnym wyjściu na wolność schronienie znalazł w melinie Jerzego K. Pomieszkiwał tam z Janiną M. – konkubiną gospodarza, która porzuciła męża i trójkę dzieci. W dzień wigilijny obu mocno już pijanym mężczyznom zebrało się na sentymenty – wręczyli kobiecie pieniądze, aby kupiła swoim dzieciom pomarańcze. Janina M. obiecała, że tak zrobi.
Gdy wróciła następnego dnia, na strychu zastała tylko Tadeusza. Przyznała mu się, że zapomniała o dzieciach, bo zabrał ją do siebie „taki jeden gość”. Wencel był oburzony, podczas kłótni wykrzyczał Janinie M., że jest taką samą k… jak jego matka, mają nawet podobne rysy. Ona bluznęła przekleństwami. Wtedy chwycił ją za gardło. – Dałem jej szansę, trzy minuty – oskarżony wyjaśniał w sądzie. – Chciałem, aby się przyznała, że jest wyrodną matką. Wtedy puściłbym ją wolno. Ale nie zrobiła tego, więc chwyciłem rękami za jej szyję, trzymałem w uścisku ok. 10 minut. Patrzyłem na siniejącą twarz i wydawało mi się, że to moja matka. Podczas procesu o zabójstwo przed Sądem Wojewódzkim w Bydgoszczy Tadeusz Wencel po raz pierwszy zaczął się bać wyroku. Wymyślona przez niego linia obrony raziła infantylnością. Twierdził, że nazywa się Zbigniew P. Prawdziwy Tadeusz Wencel pochodzi z planety Halej i ma zdolności telepatyczne. I to on pod wpływem szpiega sowieckich służb doktora Sorge wydał Zbigniewowi P. rozkaz zamordowania Janiny M. – tej „szmaty pozbawionej matczynych uczuć”. Biegli psychiatrzy uznali, że zachowanie oskarżonego w trakcie rozprawy jest próbą uniknięcia odpowiedzialności karnej, że w rzeczywistości jest on w pełni poczytalny. Wezwani w charakterze świadków stali bywalcy meliny Jerzego K. zeznawali przed sądem, że Wencel ma miękkie serce – gdy spotkał bezdomnego, dzielił się z nim tym, co miał. Często oddawał pieniądze z ukradzionej komuś portmonetki. Matka oskarżonego skorzystała z prawa odmowy zeznań. Obrońca usiłował odwlec wydanie wyroku, składając wniosek o powołanie nowego zespołu biegłych psychiatrów. Wencel zareagował na to uwagą, że ci lekarze to chyba dla pana mecenasa, bo jemu są niepotrzebni. Sąd wniosek odrzucił.
Gdy wróciła następnego dnia, na strychu zastała tylko Tadeusza. Przyznała mu się, że zapomniała o dzieciach, bo zabrał ją do siebie „taki jeden gość”. Wencel był oburzony, podczas kłótni wykrzyczał Janinie M., że jest taką samą k… jak jego matka, mają nawet podobne rysy. Ona bluznęła przekleństwami. Wtedy chwycił ją za gardło. – Dałem jej szansę, trzy minuty – oskarżony wyjaśniał w sądzie. – Chciałem, aby się przyznała, że jest wyrodną matką. Wtedy puściłbym ją wolno. Ale nie zrobiła tego, więc chwyciłem rękami za jej szyję, trzymałem w uścisku ok. 10 minut. Patrzyłem na siniejącą twarz i wydawało mi się, że to moja matka. Podczas procesu o zabójstwo przed Sądem Wojewódzkim w Bydgoszczy Tadeusz Wencel po raz pierwszy zaczął się bać wyroku. Wymyślona przez niego linia obrony raziła infantylnością. Twierdził, że nazywa się Zbigniew P. Prawdziwy Tadeusz Wencel pochodzi z planety Halej i ma zdolności telepatyczne. I to on pod wpływem szpiega sowieckich służb doktora Sorge wydał Zbigniewowi P. rozkaz zamordowania Janiny M. – tej „szmaty pozbawionej matczynych uczuć”. Biegli psychiatrzy uznali, że zachowanie oskarżonego w trakcie rozprawy jest próbą uniknięcia odpowiedzialności karnej, że w rzeczywistości jest on w pełni poczytalny. Wezwani w charakterze świadków stali bywalcy meliny Jerzego K. zeznawali przed sądem, że Wencel ma miękkie serce – gdy spotkał bezdomnego, dzielił się z nim tym, co miał. Często oddawał pieniądze z ukradzionej komuś portmonetki. Matka oskarżonego skorzystała z prawa odmowy zeznań. Obrońca usiłował odwlec wydanie wyroku, składając wniosek o powołanie nowego zespołu biegłych psychiatrów. Wencel zareagował na to uwagą, że ci lekarze to chyba dla pana mecenasa, bo jemu są niepotrzebni. Sąd wniosek odrzucił.
W ostatnim słowie Tadeusz Wencel poprosił, aby nie doszukiwano się okoliczności łagodzących i zgodnie z życzeniem oskarżyciela skazano go na karę śmierci. – Gdybym wyszedł na wolność, musiałbym wykonać rozkaz, jaki otrzymałem od doktora Sorge, to znaczy zabić matkę Tadeusza Wencla – dodał. 12 maja 1977 r. sąd I instancji skazał Tadeusza Wencla na karę śmierci. Od wyroku apelację do Sądu Najwyższego złożył obrońca oskarżonego, twierdząc, że jego klient jest psychopatą. Sąd Najwyższy w składzie pięciu sędziów złagodził wyrok, zamieniając go na 25 lat więzienia. W uzasadnieniu wskazywano, że Tadeusz Wencel jest nieprzystosowany społecznie i niedojrzały psychicznie. Swoim nagannym zachowaniem prowokował służby porządkowe do zainteresowania się jego losem. Te niezdarne próby zawsze przynosiły tylko jeden skutek – zamknięcie sprawcy w celi. W rezultacie Tadeusz Wencel przez całe swoje życie przebywał na wolności tylko półtora roku.
Cztery lata później, na początku 1981 r., w celi Wencla umieszczono recydywistę Jana G. Był to więzień agresywny, niszczył wszystko, co znalazło się w zasięgu jego rąk. W przerwach między rzucaniem taboretami wykrzykiwał, z kim krwawo się rozprawi, gdy wyjdzie na wolność. Kiedy do więzienia dotarła wiadomość o zamachu na Jana Pawła II, Jan G. zauważył: „Te głupki nie potrafiły zabić papieża. Ja bym to lepiej zrobił za butelkę wina”. Tadeusz Wencel, jak wyjaśniał później na swoim procesie, był wstrząśnięty tym wyznaniem. Zadał współwięźniowi pytanie: – A gdybyś miał pod palcem guzik, który gdy się przyciśnie, rozwala cały świat, czy byś go użył? – Bezwarunkowo – usłyszał odpowiedź. Wencel postanowił „uwolnić społeczeństwo od kanalii, wyrwać chwasta”. Udusił Jana G. – Dałem sobie takie prawo – wyznał w ostatnim słowie – bo doszedłem do tego, że potrafię wyjść poza swoje ciało. Wierzę w reinkarnację. W innym wcieleniu będę dobrym człowiekiem. W tym życiu nie udało mi zmienić swego losu. Zostałem napiętnowany przez brak ojca i matki.
Sąd Wojewódzki w Pile skazał Wencla za kolejną zbrodnię na karę śmierci. Obrońca napisał w apelacji: „Mamy więzienia, szpitale psychiatryczne, zastępy milicji, a mimo to nie potrafimy sobie poradzić z jednym człowiekiem inaczej niż przez zgładzenie go w majestacie prawa. W myśl starożytnej zasady „oko za oko, ząb za ząb”. Sąd Najwyższy podtrzymał wyrok niższej instancji. W uzasadnieniu stwierdzono, że Tadeusz Wencel był więźniem niepoprawnym, zawiodły wszystkie podejmowane wobec niego zabiegi wychowawcze. Powinien ponieść karę eliminacyjną. Wyrok wykonano kilka tygodni po wystąpieniu Wencla w audycji telewizyjnej, w której mówił o swoim losie.
Cztery lata później, na początku 1981 r., w celi Wencla umieszczono recydywistę Jana G. Był to więzień agresywny, niszczył wszystko, co znalazło się w zasięgu jego rąk. W przerwach między rzucaniem taboretami wykrzykiwał, z kim krwawo się rozprawi, gdy wyjdzie na wolność. Kiedy do więzienia dotarła wiadomość o zamachu na Jana Pawła II, Jan G. zauważył: „Te głupki nie potrafiły zabić papieża. Ja bym to lepiej zrobił za butelkę wina”. Tadeusz Wencel, jak wyjaśniał później na swoim procesie, był wstrząśnięty tym wyznaniem. Zadał współwięźniowi pytanie: – A gdybyś miał pod palcem guzik, który gdy się przyciśnie, rozwala cały świat, czy byś go użył? – Bezwarunkowo – usłyszał odpowiedź. Wencel postanowił „uwolnić społeczeństwo od kanalii, wyrwać chwasta”. Udusił Jana G. – Dałem sobie takie prawo – wyznał w ostatnim słowie – bo doszedłem do tego, że potrafię wyjść poza swoje ciało. Wierzę w reinkarnację. W innym wcieleniu będę dobrym człowiekiem. W tym życiu nie udało mi zmienić swego losu. Zostałem napiętnowany przez brak ojca i matki.
Sąd Wojewódzki w Pile skazał Wencla za kolejną zbrodnię na karę śmierci. Obrońca napisał w apelacji: „Mamy więzienia, szpitale psychiatryczne, zastępy milicji, a mimo to nie potrafimy sobie poradzić z jednym człowiekiem inaczej niż przez zgładzenie go w majestacie prawa. W myśl starożytnej zasady „oko za oko, ząb za ząb”. Sąd Najwyższy podtrzymał wyrok niższej instancji. W uzasadnieniu stwierdzono, że Tadeusz Wencel był więźniem niepoprawnym, zawiodły wszystkie podejmowane wobec niego zabiegi wychowawcze. Powinien ponieść karę eliminacyjną. Wyrok wykonano kilka tygodni po wystąpieniu Wencla w audycji telewizyjnej, w której mówił o swoim losie.