Szkic książki PART 2

2
- Wszystko chuj, idźcie do domu. Bitwa skończona. - Wszyscy spojrzeli na sierżanta zaniepokojeni. Sierżant tylko siadł na ziemi i zaczął coś bełkotać o straconym czasie i utraconej młodości na polu bitwy. Obsługa rozeszła się po prostu do innych maszyn.

Będąc na noszach w zasięgu jeszcze 100 metrów od maszyny, próbowałem siłą woli namierzyć spust. Każdy z nich posiadał mały kryształ na czubku, aby w razie przejęcia przez wroga maszyny, móc ją wysadzić. Ja chciałem tylko przyciągnąć go w moją stronę. JEST! Czuję go, teraz tylko delikatnie...

Bełt niosący małe słońce pomknął ku wylotowi jaskiń. Widząc to lecące słońce, żołnierze obu armii na chwilę zamarli, by obserwować, jak bełt gładko trafia w skalną półkę nad Taumaturgami. Nie pomogły im tarcze na taki ładunek. Eksplozja dosłownie topiła skały, żołnierze będący w zasięgu kilkuset metrów najzwyczajniej wyparowali. Mną cisnęło po prostu dalej. Ostatnim spojrzeniem zobaczyłem tylko chmurę pyłu oraz falę uderzeniową powietrza i tego, co zostało z niegdysiejszej armii.


Świadomość wracała powoli, stary dobry ból zwiastujący, że jeszcze mnie nie skreślono, dał o sobie znać od stóp do głowy. A może inaczej: wszystko mnie nieziemsko bolało. Nie mogłem otworzyć oczu ani się poruszyć. Tupot wojskowych butów bardziej czułem niż słyszałem, ale przypomniał mi, co tutaj robię. Na dobry początek po prostu usiadłem, żeby określić swoją sytuację. Widok nie był zadowalający. Zarówno buntownicy, jak i imperialni uciekali w kierunku przeciwnym do wybuchu. Nagle jeden z żołnierzy zatrzymał się koło mnie i coś do mnie krzyczał.

— Wstawaj — chyba to próbował zakomunikować — wstawaj, młody, pomogę ci.

Wziął mnie pod ramię i zaczął prowadzić w stronę kilku drzew, które dawały poczucie jako takiego bezpieczeństwa. Jeden z dwóch buntowników biegnących za nami wyciągnął nóż i, nawet się nie zatrzymując, chlasnął mojego kompana. Oboje wylądowaliśmy na ziemi. Drugi z buntowników poczęstował go butem w twarz i pobiegł dalej. Widać, że mój marny strój i wygląd uratowały mi życie; szkoda im było się zatrzymywać, aby i mnie urządzić szybki pogrzeb.

Sprawdziłem, co z moim towarzyszem. Sprawdzenie pulsu to była formalność; stan jego twarzy i kolejna krwawiąca rana nie pozostawiały złudzeń, że już mu nie pomogę. Doczołgałem się do drzew, oparłem o pień i zamknąłem oczy. Ludzie biegli dalej, nawet nie zwracając na mnie uwagi; byłem dla nich po prostu kolejnym trupem. Po upływie godziny ruch zamarł. Nikt się przy mnie nie zatrzymał. Powoli otwierałem oczy, próbując się nie ruszać. Poruszałem dłońmi, później ręką, nogą i resztą mojego zmarnowanego ciała. Wygląda na to, że nie ma żadnych złamań, tylko kilka obić i siniaków. Zostawać na noc przy polu bitwy to raczej głupi pomysł. Huk może przepłoszył okoliczne zwierzęta, ale smród pola bitwy na pewno przyciągnie nocnych drapieżników i padlinożerców. Chcąc nie chcąc, wstałem i niemrawo podszedłem do mojego niedawnego towarzysza niedoli. Nigdy nie musiałem szabrować zmarłych, ale jak podpowiadała mi logika, jemu już nic się nie przyda. Miecz był złamany, ale przynajmniej złamał się na ostro. Munduru wolałem nie ruszać, aby nikogo nie kłuć w oczy przynależnością; w przypadku spotkania wroga zawsze mogłem naściemniać. Sakiewkę z wielkim obrzydzeniem, ale też przytuliłem. Po otwarciu wesoło zamrugał mi dwuuncjowy kamień i kilka imperialnych miedzianych monet. Znalezisko wprawiło mnie natychmiast w dobry nastrój. Energia dwóch uncji starczyła na słabe znaki lub jeszcze słabsze runy. Zabrałem kawałek sprzączki od paska mojego poległego towarzysza.

Wyryłem pośpiesznie dwie runy na mieczu: runę przebicia, tak na wszelki wypadek, oraz runę światła, która po uruchomieniu pozwoli mi przez jakiś czas widzieć w ciemności.

Przygotowanie się do wymarszu zajęło mi resztę widnego dnia, przy słabym świetle zachodzącego słońca ruszyłem w stronę najbliższych znanych mi posterunków armii imperialnej.
0.041836023330688