Wiedźmin Rozdroże Kruków Fragment

18
Jakby się wam nie chciało płacić łajzy 15 zł za "Nową Fantastykę" to poniżej macie fragment z nowej książki Sapka o wiedźminie


Andrzej Sapkowski
ROZDROŻE KRUKÓW
(fragment)
Kaedwen krainą jest między Góry Smocze od północy, Góry Sine od wschodu, a puszcze nieprzebyte od zachodu wtłoczoną. Królowie dziedziczni z rodu Toppów tam królują. Pierwotną stolicę w starożytnym Ban Ard mieli, lecz gród ów w roku 1130 post Resurectionem król Dagread darował na szkołę czarodziejom, stolicę zaś przeniósł do środkiem krainy leżącego Ard Carraigh.
Inne ważniejsze grody Kaedwen to Ban Fearg, Daevon, Ban Fillim i Ban Gleann.
Herbem Toppów i całej krainy był od niepamiętnych czasów jednorożec – d’or, licorne effrayée de sable.
Wokół ziem królewskich Kaedwen leżą do wspólności należące ziemie kresowe, zwane markami a. marchiami. Te w zarząd są oddane margrafom, co znaczy hrabiom, dziedzicznym bądź przez króla mianowanym. Nazwa stąd się bierze, że ziemie owe niby strażą są przednią i posuwając się coraz dalej, mają podbój wieść i nowe dla Kaedwen ziemie elfom wydzierać, granice przesuwać i coraz dalej swoje znaki, id est marki, stawiać. Marchie owe są: Zachodnia, Górna, Pojezierna i Dolna.
Baldwin Adovardo, Regni Caedvenie Nova Descriptio
Rozdział pierwszy
Geralt mimo najszczerszych chęci – i z raczej ważnych powodów – nijak nie mógł skupić się na gadaninie wójta. Całą jego uwagę pochłaniała wielka wypchana wrona na wójtowym stole. Wrona, łypiąc na wiedźmina szklanym okiem, stała na podstawce z pomalowanej na zielono gliny, obie nóżki wrony były w ową glinę wtopione. Wrona tedy, mimo absolutnie żywego wyglądu, żadnym sposobem żywą być nie mogła, nie ulegało to kwestii. Czemu zatem, nie mógł nadziwić się Geralt, wrona kilkakrotnie już swym szklanym okiem mrugnęła do niego? Byłabyż to magia? Raczej nie, bo jego wiedźmiński medalion nie drgnął ani nie zawibrował, ani razu i ani troszeczkę. Czyżby halucynacja zatem? Omam? Wywołany choćby tym, że parę razy walnięto go w głowę?
– Powtórzę pytanie – powtórzył pytanie wójt Bulava. – Powtórzę, choć powtarzać nie zwykłem.
Wójt Bulava kilkakrotnie już zapewnił Geralta, że nie zwykł powtarzać. Mimo tego powtarzał co i rusz. Widocznie lubił, choć nie zwykł.
– Powtórzę moje pytanie: o co tak naprawdę poszło? Coś ty miał do tego dezertera, żeś go tak okropnie porąbał? Jakieś dawne urazy? Bo nijak, widzisz, nie uwierzę, że to o tego wieśniaka szło i o cześć dziewczyńską jego córeczki. Żeś to niby na ratunek pospieszył. Niczym jaki zasrany rycerz błędny.
Wrona łypnęła. Geralt poruszył związanymi z tyłu rękami, starając się pobudzić krążenie krwi. Powróz boleśnie wrzynał mu się w przeguby. Za plecami słyszał ciężki oddech wiejskiego draba. Drab stał tuż za nim, a Geralt pewien był, że tylko czeka na pretekst, by ponownie palnąć go pięścią w ucho.
Wójt Bulava sapnął, rozparł się w krześle, wypiął brzuch i aksamitny kaftan. Geralt wpatrywał się w przód kaftana i rozpoznawał, co wójt jadł dziś, wczoraj i przedwczoraj. I że przynajmniej jedno z tych dań było w pomidorowym sosie.
– Myślałem – rzekł wreszcie wójt – że nigdy nie będę musiał oglądać żadnego z was, wiedźminów. Żadnego wiedźmina nie widziano od lat. Gadali, że po roku sto dziewięćdziesiątym czwartym mało kto żywy ocalał, tam, w górach. Potem niosła wieść, że i ta reszta już wymarła, z głodu albo od zarazy. A tu masz, zjawia się jeden taki akurat w mojej wsi. I pierwsze, co popełnia, to morderstwo. Schwytany zaś na gorącym uczynku ma czelność powoływać się na jakieś pieprzone ukazy.
– Na mocy imiennego ukazu z roku tysiąc sto pięćdziesiątego – wychrypiał Geralt, odchrząknąwszy – wydanego przez Dagreada, króla Kaedwen i Marchii kresowych, primo: wiedźminom zezwala się na swobodne wykonywanie zawodu na terytoriach Królestwa i Marchii i wyjmuje onych spod jurysdykcji władz lokalnych...
– Po pierwsze primo – przerwał ostro Bulava – wnet pół wieku minie, jak Dagread w proch się obrócił, a wraz z nim jego imienne samodzierżcze ukazy. Po drugie primo, żaden król mi niczego spod niczego nie wyjmie, bo król jest w Ard Carraigh, daleko stąd, a tu rządzi władza lokalna. Znaczy się ja. A po trzecie primo, to na cię, bratku, nie za wykonywanie zawodu areszt położono, ale za zabójstwo. Wilkołaki łapać i leszych ubijać, to twoja rzecz wiedźmińska. Ale żeby ludzi rżnąć, na to cię żaden król nie uprzywilejował.
– Wystąpiłem w obronie...
– Daryl! Drab posłusznie walnął Geralta pięścią, tym razem w kark.
– Twoje powtarzanie – wójt popatrzył na powałę – jest denerwujące. Czy wiesz, do czego może doprowadzić zdenerwowanie? Nawet tak spokojnego człowieka jak ja?
Wrona łypnęła szklanym okiem. Geralt milczał. – Ty – powiedział wreszcie Bulava – nie jesteś wiedźmin. Ty jesteś defekt. Wymagasz naprawy. Trza cię zwrócić do tego waszego górskiego Siedliszcza, o którym ludzie gadają. Nie wiem, jak to tam z tym u was jest. Możliwe, że taką niedoróbkę jak ty rozbiera się na części składowe, do wykorzystania do produkcji nowych, lepszych wiedźminów. Bo przecie tak się tam u was robi, nie? Z różnych ludzkich kawałków wiedźminów się składa, zszywa czy skleja, czy jak. Różnie ludzie mówią. Tak tedy, by po próżnicy nie gadać... Ja cię, nieudany wiedźminie, wyekspediuję z powrotem w góry, za Gwenllech. Za tydzień.
Geralt milczał.
– Nie spytasz nawet, czemu za tydzień? – Wójt wyszczerzył żółte zęby. – Lubisz powoływać się na ukazy i prawa. To i ja jestem za prawem. A prawo jest takie, że nosić broni tu we gminie przybyszom nie wolno. A tyś tu z bronią wszedł.
Geralt chciał oponować, że nie wszedł, ale go wewleczono. Ale nie zdążył.
– Karą – orzekł Bulava – jest dwadzieścia uderzeń bicza. Karę wymierzy obecny tu Daryl, a on ma ciężką rękę. Wcześniej niż za tydzień na nogi nie staniesz. Nuże, brać go. Na majdan z nim, przywiązać do słupa...
– Hola, hola – wstrzymał drabów wchodzący do izby mężczyzna w burej opończy, mocno przybrudzonej dołem. – Co tobie, Bulava, tak do tego słupa i bata prędko? Wiedźmina mi chcesz pokaleczyć? A jużci, nic z tego. Mnie wiedźmin cały i zdrowy na budowie potrzebny.
– A co ty mi tu – wójt wziął się pod boki – w egzekucje się wtrącasz, Blaufall? Dość mi cię cierpieć, że mi ludzi ze wsi na szarwark cięgiem zabierasz. Ale do jurysdykcji mi się nie mieszaj, nie twoja rzecz, moja jurysdykcja. Zbrodnia ukarana być musi...
– Szysz, nie zbrodnia – przerwał Blaufall. – Nie masz tu przestępstwa nijakiego, jest obrona własna i ratunek ludziom. Nie rób min, nie rób min, bo ja tu świadka mam. Pozwól no, gospodarzu. Nuże, nie lękaj się. Gadaj, co i jak.
Geralt poznał włościanina. Tego samego, którego wczoraj uratował przed grabieżą, a który umknął w las, miast dziękować. Ojca dzieweczki, którą pamiętał rozebraną do giezła.
– Zaświadczam... – wystękał chłop, wskazując Geralta palcem. – Zaświadczam słowem, jako onże młodzian na ratunek przed zbójami mi pospieszył... Majętność ocalił... Córę moją przed pohańbieniem zratował... Niewinną z łap zbójeckich wyzwolił...
– A tamten dezerter – podpowiedział Blaufall – rzucił się nań z siekierą, młodzian się jeno bronił. Obrona własna! Potwierdźcie, gospodarzu, że tak było.
– Tak było... Rychtyk tak! Panie wójcie, nie winien ów młodzian! – Włościanin był blady i nienaturalnie głośny. – Panie wójcie! Uwolnijcie jego, prosim was. A tu... Prosim, weźcie... Tytułem, hmm... Może jakie koszta były albo straty... Radem zrekompensować...
Kłaniając się usłużnie, chłop wręczył wójtowi trzosik. Bulava prędko schował go do kieszeni bufiastych spodni, tak zręcznie, że trzosik ani brzęknął.
– Obrona własna! – parsknął. – Człowieka na dzwona mieczem pociął. Niewinny młodzian... Już ja bym go...
Wyszli na majdan. Drabi wypchnęli Geralta, nie rozwiązując mu rąk.
– A ty, Blaufall – spytał wójt – coś taki w gorącej wodzie kąpany, żeś mi tu nawet świadka przywlókł? Tak ci ten wiedźmin potrzebny?
– Co to, nie wiesz niby? My drogę kładziemy, Wielką Drogę, z Ard Carraigh poprzez bory do samego Hengfors ta droga ma być. I to nie byle co, nie dukt jakiś, ale trakt, suchy i równy, balami i faszyną moszczony, żeby wozy i zaprzęgi mogły iść. To ważna rzecz, Wielka Droga, tamtędy pójdzie gęsty handel, naszych krajów, znaczy się, z Północą. Sam król pono przykazał, żeby się spieszyć. A tam potworów w boru i na bagnach, co i rusz jakiś robotnik ginie, przez monstrum ubity albo porwany...
– A ty od kiedy robotnikami się przejmujesz? Zawsześ gadał, że robotnik nieważny, nie będzie jednego, będzie drugi...
– Robotników pies chędożył, bo oni z szarwarku większością. Ale czasem mi potwór brygadzistę utrupi, a to mi pracę dezorganizuje, front robót w łeb bierze. A, co tu gadać. Powiadam, wiedźmin mi potrzebny, zawalę termin, mało, że premię diabli wezmą, ba, jeszcze kontrolę naślą. A kontrola...
– Zawsze coś znajdzie – ze zrozumieniem pokiwał głową Bulava. – A to materiał na lewo sprzedany, już to kosztorysy zawyżone, już to...
– Od tematu nie odbiegaj – skrzywił się Blaufall. – A wiedźmina wypuść zaraz, bez zwłoki, ze sobą go wnet na budowę biorę... O żeż ty... Co się dzieje?
– Ze strażnicy wiarusy. – Wójt osłonił oczy dłonią. – Pana Carletona wojsko.
Na majdan, wzbijając kurz i płosząc kury, wjechało cwałem kilkunastu konnych. Zbrojnych. Odzianych kolorowo, jaskrawo i raczej gałganiarsko. Tylko dwóch na czele było elegantszych. Dowódca, wąsacz w łosiowym kubraku, ze złoconym pendentem, w kapeluszu z pękiem strusich piór. I długowłosy elf z opaską na czole, w zielonym mundurze zwiadowcy.
– Pan kapitan Reisz Carleton – powitał Bulava, wyszedłszy naprzeciw. – Powitać, powitać. Skąd ten zaszczyt?
Pan kapitan Reisz Carleton pochylił się w siodle, splunął siarczyście. Potem dał znak zwiadowcy. Elf podjechał pod słup z poprzeczką, zręcznie przerzucił przez szlemię sznur zakończony pętlą.
– Oho. – Bulava wziął się pod boki, obejrzał, czy drabi stoją za nim. – Pan kapitan do mojej wioski na wieszanie widać zjechał. Aj, toć nawet widzę, komuż to dola dziś na stryczek. Widzę, widzę, tamci dwaj w pętach... Ha, tedy pan kapitan ułowił dezerterów ze swej strażnicy! Tych, co mi tu po lasach na wieśniaków i dziewki napadali?
– Owych – kapitan Reisz Carleton podkręcił wąs – wieszać ani myślę. Pójdą obaj na praszczęta, przez uliczkę z rózeg. Żeby popamiętali. I tyle. Za mało mam ludzi, by ich za byle co wieszać. I by mi ich jakiś przybłęda bezkarnie mordował.
Kapitan wyprostował się w siodle, podniósł głos, przemawiając nie tylko do wójta, ale i do wiejskich drabów, Blaufalla, jego pachołków i zbierającego się już tłumku wieśniaków.
– Za co mam moich żołnierzy karać? Za co? Za samowolne oddalenie? Że dziewkę chcieli wyruchać? Przecie my tu na strażnicy jak na końcu świata, jak na zesłaniu, jak za karę. Nie użyjesz tu ni piwa, ni bab... Co dziwić się, że chłopaki nieraz na lewiznę wyskoczą, schwycą jakąś...
– Bo po jaką cholerę – Reisz Carleton podniósł głos – baby szwendają się po lasach? A ten tu obecny gospodarz, to co, musiał z tą jego pannicą akurat tamtędy, nie szło jej doma zostawić? To co się chłopakom dziwić, że sobie chcieli... Nie pochwalam tego! Nie pochwalam, ale rozumiem! Panie Aelvarr? Gotowe tam?
– Gotowe, kapitanie.
– Tedy dawaj tu tego wiedźmina, Bulava. Zabił mi żołnierza, pójdzie na stryk. Potrzeba dać przykład grozy. I nie odcinajcie go, wójcie, niech powisi, innym ku przestrodze.
Blaufall wystąpił, dał pozór, jakby chciał się odezwać, zaniechał. Drabi chwycili Geralta, ale stali niepewnie. Jak się okazało, słusznie.
Zrobiło się nagle dziwnie cicho. I jakby powiało czymś zimnym. Na majdan, zza stodół, wolniutko wkroczył kary, smoliście czarny koń. Niósł jeźdźca. Białowłosego, w czarnym skórzanym kubraku nabijanym na ramionach srebrnymi ćwiekami. Nad prawym ramieniem jeźdźca sterczały rękojeści dwóch mieczy.
Wolniutko, z gracją nawet, kary koń minął wieśniaków i wójta. By zatrzymać się przed kawalerią kapitana Carletona.
Przez chwilę panowała cisza. Potem kary koń rzucił łbem. Zabrzęczały kółka munsztuka.
– Pan wójt Bulava – odezwał się w ciszy białowłosy jeździec – natychmiast uwolni młodego wiedźmina. Zwróci mu konia, broń i dobytek. Natychmiast.
– Tak... – kaszlnął wójt. – Tak jest, panie Holt. Wnet...
– Pan kapitan Carleton. – Jeździec skłonił się lekko. – Czołem.
– Pan wiedźmin Preston Holt. – Reisz Carleton dotknął ronda kapelusza. – Czołem.
– Pan kapitan – jeździec podniósł głos – łaskawie raczy zabrać stąd tego elfa, jego sznurek i resztę swych podkomendnych. Nie jesteście tu już potrzebni. Dzisiejszy lincz jest odwołany.
– Doprawdy? – Kapitan wyprężył się w siodle, oparł dłoń o gardę miecza. – Takiście to pewni siebie, panie wiedźminie?
– Tak, takim to pewny. Żegnam. Panie wójcie, chłopak uwolniony? Rzeczy zwrócone?
– Ach, ty skurwielu! – wrzasnął jeden z konnych Carletona, wyszarpując miecz z pochwy i podrywając wierzchowca. – Ja cię...
Nie dokończył. Nazwany Prestonem Holtem jeździec uniósł rękę, wykonał krótki gest. Powietrze zawyło i zaświszczało, wieśniacy zakryli uszy. Konny wrzasnął, wyleciał z siodła jak z procy, ciężko i bezwładnie runął wprost pod kopyta towarzyszy, ich konie spłoszyły się, zachrapały, zatupały, zatargały łbami, jeden stanął dęba. Koń powalonego pomknął między chałupy, wierzgając i ciskając zadem.
Zrobiło się bardzo cicho.
– Jeszcze ktoś? – Preston Holt uniósł urękawiczoną dłoń. – Ktoś chętny, by się postawić? Bohatera odgrywać? Nie? Tak myślałem. Żegnam panów żołnierzy. Młody wiedźmin już w siodle?
– Już – odparł Geralt.
– W drogę zatem. Za mną.
0.0901780128479