Autorska pasta "Zemsta masarza". Może i długa, ale za to chujowa. Enjoy, gałgany!

2

 ZEMSTA MASARZA


Zamknąłem się w łazience celem wydłubania z ucha kawałka drożdżowego ciasta, które umieściłem tam intencjonalnie w ramach eksperymentu. Pragnąłem sprawdzić, czy w kanale usznym ciasto pięknie wyrośnie. Tak też się stało, ale cóż z tego, skoro nie obmyśliłem zawczasu metody jego usunięcia. Po długich rozważaniach postanowiłem spróbować wydobyć ciało obce za pomocą patyczka do szaszłyków. Nieco gorszym pomysłem było wykonywanie zabiegu po ciemku w rękawicach bokserskich nałożonych na wszystkie cztery kończyny. Na moje szczęście, gdy umieszczałem już rzeczony patyczek w uchu, do łazienki wpadł nieznany mi wcześniej jegomość o wyjątkowo sumiastym, wypomadowanym wąsie, by mocnym ciosem w przeponę momentalnie pozbawić mnie tchu i tym samym zakończyć karkołomny zabieg. Walcząc na podłodze o każdy oddech, zorientowałem się, że uderzony zostałem wyjątkowo pokaźną i tłustą giczą wołową, co pozwoliło mi natychmiast zidentyfikować napastnika. Był to Pan Marian, właściciel lokalnego sklepu mięsnego, który to poprzysiągł zemstę na mojej osobie z racji na dość niekulturalną krytykę jego kaszanki, której dopuściłem się na oczach prominentnych klientów jego masarni. Quentin Tarantino, Bill Gates czy prezydent Krzysztof Kononowicz – to tylko kilku stałych klientów Pana Mariana, którzy pewnego słonecznego ranka musieli wysłuchiwać moich wykrzyczanych przez tubę oskarżeń, jakoby właściciel sklepu produkował kaszankę z własnej krwi menstruacyjnej, bo „takiej pizdy w branży masarskiej świat jeszcze nie widział”. Moje nieobyczajne zachowanie wywołało pomruki dezaprobaty tylko do czasu, gdy płynnym ruchem odpieczętowałem pudełko z zakupioną wcześniej kaszanką, uwalniając fetor znany chyba jedynie pracownikom prosektorium i sądowym patologom. Klienci rzucili się do wyjścia w panicznym odruchu ucieczki, tratując co najmniej pół tuzina nieszczęśników, którzy uderzeni zabójczym smrodem nie zdołali ustać na nogach. Mój triumfalny śmiech niósł się echem po pustoszejącym sklepie mięsnym, gdy Pan Marian wreszcie ocknął się z szoku.
- Zapłacisz własnym mięsem. – Wycedził skompromitowany masarz, przeciągając ostrzem tasaka pod szyją w wymownym geście. 

Brutalny powrót do rzeczywistości ze świata sennych majaków wywołanych niedotlenieniem mózgu nastąpił wraz z falą palącego bólu - tym razem w okolicach kości ogonowej. Dotarło do mnie, że tłusta gicz wołowa stanowiła jedynie część uzbrojenia Pana Mariana, które posłużyć miało do skonsumowania zemsty. Wyraźnie znudzony moimi spazmatycznymi oddechami napastnik wymierzył mi bowiem imponująco precyzyjne smagnięcie własnoręcznie wykonanym batem z kabanosa wieprzowego o przecudnej rękojeści inkrustowanej kamieniami nerkowymi. Bat świsną w powietrzu jeszcze po dwakroć, zostawiając palące rozcięcia na moich świeżo wydepilowanych siekierą pośladkach. Z rosnącym przerażeniem myślałem o czekających mnie kolejnych torturach, karcąc się w duchu za brak dyscypliny w ćwiczeniach zwieraczy, który mógł znienacka zaowocować przykrym zafajdaniem spodni. Tym bardziej, że nie dalej niż na godzinę przed całym zdarzeniem ucztowałem iście po królewsku, zajadając się kiszoną kapustą okraszoną podgrzanym w promieniach słońca zsiadłym mlekiem. Z braku lepszych perspektyw postanowiłem udobruchać wkurzonego masarza, chwaląc jego krągłości, a następnie proponując rozładowanie napięcia poprzez wspólne puszczanie kaczek na pobliskim jeziorze. O ile niespodziewany komplement poskutkował uroczym rumieńcem na nieco ogorzałej twarzy Mariana, o tyle propozycja wspólnej zabawy spłynęła po nim jak po - nie przymierzając - kaczce. 
- Ściągaj portki! - Rozkazał agresor. - Sprawdzimy sobie, czy moja kaszanka jest... do dupy. - Dodał z lisim uśmiechem, sugestywnie wsuwając i wysuwając dobyte zza pazuchy pęto kaszanki w kółko utworzone z kciuka i palca wskazującego. Również i tym razem uderzył mnie smród wędliniarskiego wyrobu Mariana przywodzący na myśl upoconą pachwinę menela, jednak moja sytuacja nie zachęcała do otwartej krytyki.
- Miej serce i patrzaj w serce... - Zaskomlałem nieco żałośnie, w głębi duszy jednak z ulgą przyjmując wybór narzędzia splugawienia mojego anusa. W tej dramatycznej sytuacji wykalkulowałem bowiem, że sypka kaszanka rozpadnie się zaledwie po kilku wsunięciach w jelito w przeciwieństwie na przykład do suchej krakowskiej, którą zdeterminowany masarz mógłby upokarzać mnie godzinami. 
- Przestań się mazać, dziwaku! Przy tym, co dla ciebie zgotowałem, będziesz wspominał kiszkę w dupie jak biwak na Mazurach! - Zapowiedział Marian, po czym rzucił w moim kierunku parę charakterystycznych kajdanek obszytych różowym futerkiem, które musiał najwyraźniej podwędzić z sypialni mojej nieobecnej matki. To tłumaczyło jazgot karłów, myszy i osła dobiegający z głębi domu, który lekkomyślnie zignorowałem na kilka chwil przed atakiem na moją osobę.
- Skrępuj nogi. Ręce będą ci potrzebne. - Zaordynował dość niespodziewanie rzeźnik. 

Zauważywszy moje skonsternowane spojrzenie, Marian bezwiednie potarł sutki połówką cytryny, by po chwili zaskakująco zgrabnym susem jak na otyłego gbura odsłonić kryjące się dotąd w jego cieniu urządzenie. Była to przykręcona do ruchomego stelaża stara radziecka maszynka do mięsa, która ku mojej autentycznej fascynacji przy każdym obrocie korbą wygrywała pierwsze takty klasycznego baletu "Jezioro Łabędzie". Upojony geniuszem Czajkowskiego dopiero po chwili dostrzegłem, że na zabrudzonym krwią i ekskrementami podajniku maszyny ktoś umieścił dość przerażającą tabliczkę z instrukcją: "Tu wrzucić imperialistyczną świnię".
- Widzę, że moja stara towarzyska wpadła ci w oko. Już niebawem bliżej się poznacie! - Wycedził z rosnącym obłędem w oczach tłusty jełop, wciąż bez udziału świadomości nacierając całe ciało kolejnymi cytrusami, by na koniec natknąć pokaźnego grejpfruta na czubek nabrzmiałego penisa. 
- Potnę cię kawałek po kawałku, członek po członku, a potem zmielę.. Nie! Sam zmielisz się na pasztet, buahahahaha! Jeszcze tylko kicha w dupę i zaczynamy występ. – Wyjaśnił swoje zamiary psychopatyczny masarz, a w moim żołądku zaczęły się ujawniać pierwsze objawy krańcowego stresu spotęgowane przez przejedzenie.
Zgodnie z wcześniejszym poleceniem ściągnąłem swoje jedwabne spodnie przez głowę, a następnie skułem kajdanki tuż nad kolanami z racji na moją niecodzienną fizjonomię - moje łydki od zawsze przewyższały obwodem uda. Gdy powoli zaczynałem godzić się ze swoim fatalnym położeniem, mój organizm zaprotestował gwałtownie, do maksimum podkręcając perystaltykę jelit. Dokładnie w momencie gdy Marian obstukiwał kaszanką moje wypięte pośladki na wzór aktora porno przygotowującego swojego naganiacza do pierwszego pchnięcia, nastąpiło mimowolne zwolnienie blokady zwieracza. Masa kałowa o konsystencji lichego gulaszu wystrzeliła z mojej uniesionej ku górze lufy pod ogromnym ciśnieniem przy akompaniamencie dźwięków przypominających pierwszą próbę amatorskiej orkiestry dętej. Cuchnące gówno w ilościach mogących zszokować stajennego momentalnie zapaskudziło całe pomieszczenie i wszystko, co znajdowało się w środku, łącznie z oryginałem "Słoneczników" van Gogha, który nabyłem za garść grochu i zawiesiłem na gwoździu tuż nad sraczem. Pojękując zarówno z ulgi, jak i z wyciskającego łzy z oczu wysiłku, nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, że gwałtowne wydalanie prawdopodobnie uratowało mi skórę. Po chwili letargu wywołanego szokiem mój umorusany stolcem od stóp do głów oprawca wrzasnął żałośnie, by zaraz zerwać się na równe nogi i otrząsnąć się z gówna niczym mokry pudel. Tłuścioch nie zdążył nawet pomyśleć, że włoskie lakierki, gwałtowne ruchy i upstrzona kałem posadzka to niezwykle niebezpieczne połączenie. Za wszelką cenę próbując uniknąć upadku, Marian wykonał taniec wart na Broadwayu owacji na stojąco, ale nawet potrójny axel i perfekcyjnie wykonane salto nie uchroniły go przed nieuniknionym. Po kilku minutach walki nogi grubasa wreszcie wystrzeliły w powietrze, a ten z olbrzymim impetem runął na wznak. Mściwy masarz zapewne zdołałby otrząsnąć się po upadku, gdyby nie stojące nieopodal kowadło, które przywlokłem do domu akurat tego ranka celem podkucia seks-osła mojej matki. Głuche łupnięcie potylicą w kawał żelastwa nie mógł skończyć się dla Mariana szczęśliwie, mimo znaczącego otłuszczenie karku upodabniającego go całe dobiegające końca życie do nieco upośledzonego żubra.
Gdy obserwowałem pełen ulgi i satysfakcji sztywniejące ciało mściciela, zaczynając powoli konstruować plan pozbycia się zwłok i uprzątnięcia tego sracza, niespodziewanie z zamysłu wyrwał mnie nieznajomy głos dobiegający z podwórza. 
- Sacrebleu! Przecież to niebywałe! - Krzyknął jegomość w fikuśnym berecie, najwidoczniej świadek całego zajścia, który ku mojemu zdumieniu zaczął ładować się przez okno do mojej łazienki, miast salwować się ucieczką lub dzwonić po bagiety. Niepewny intencji nieproszonego gościa instynktownie pochwyciłem wetknięty za pasek trupa klin podwawelskiej, gotów w każdej chwili użyć go jako potężną broń obuchową. 
- Nie interesuje mnie ten martwy knur, Monsieur, jestem artystą i pragnę tylko utrwalić ten majstersztyk! - Zapewnił intruz, z niewiadomych przyczyn wskazując na upstrzoną gównem, krwią i resztkami wędlin posadzkę, na której Marian wykonał swój ostatni taniec. Zaintrygowany ekscentrycznym zachowaniem gościa nie zaprotestowałem, gdy ten przez okno wciągnął do środka białe płótno na blejtramie, by następnie położyć je płasko na zapaskudzonej podłodze, najwidoczniej celem wykonania odbitki. Ujrzawszy efekt swojej pracy, artysta najpierw pobladł nieco, by już po chwili wybuchnąć najczystszą ekstazą. Improwizując doprawdy doskonały taniec robota, wydzierając się jednocześnie wniebogłosy o nadchodzącej sławie i bogactwie, nie miał szans zauważyć, że mój nos zdążył wyniuchać niespodziewaną okazję na jednoczesne wzbogacenie się i wyeliminowanie świadka. Mierzony cios podwawelską spadł na czerep naiwnego idioty z siłą wodospadu, pozbawiając go życia, nim jego nędzne ciało zdążyło upaść na posadzkę. Struga świeżej juchy chlusnęła na wykonany przed kilkoma minutami obraz i to właśnie wówczas zrozumiałem, że tego dnia nie tylko cudem uniknąłem śmierci z rąk mściwego masarza, ale również odkryłem zupełnie nową technikę malarską, która miała już wkrótce przynieść mi bogactwo i nieśmiertelność kosztem kilkunastu nędznych istnień. Nazywam się Jackson Pollock, a to moje warte 15 milionów dzieło, które wytańczył dla mnie tłusty rzeźnik na zasranej posadzce na sekundy przed własną śmiercią. Dziękuję, Marian, do zobaczenia w piekle. Twoja kaszanka smakowała jak gówno.
Autorska pasta "Zemsta masarza". Może i długa, ale za to chujowa. Enjoy, gałgany!
0.095635175704956