Lot 20

2
Mężczyżni wrócili z apteczką i pomogli Picasso jak tylko potrafili najlepiej. Minęło około godziny, a nikt więcej się nie pojawił.
- Ktoś musi tutaj być, nie mógł dojechać tutaj sam w takim stanie.

Pies uniósł łeb i zaczął warczeć w stronę drzew.
- Powinniśmy schować się między drzewami. - mruknął pilot.
- Nie, powinniśmy położyć go na motorze i wracać do auta. Lepiej żeby znalazł się w czymś, czym będzie mógł uciekać. Nadamy kolejny sygnał, a ty poczekaj tutaj. - powiedział Jones. - Twoja córka pewnie jest w pobliżu.

Postawili motor na kołach i położyli na nim rannego. Został teraz tylko z psem. Deszcz powoli gasił ognisko. Niepewność rosła w nim z minuty na minutę. W końcu zdecydował, że skoro nie wie gdzie jest jego córka, może zniszczenie tego meteorytu okaże się bardziej przydatne dla niej niż nieudolne próby szukania. Może to inny członek załogi dostał się tutaj wraz z Picasso przypadkiem usłyszawszy komunikat. Wstał, odpalił papierosa.

Coś wydawało mu się dziwne. Wiatr uspokoił się, a słyszał wyraźnie szum dobywający się z głębi zielonego muru. Strzał, na dźwięk którego odruchowo przykucnął. Pies zaczął ujadać, by po chwili rzucić się w stronę odgłosów. Rozglądał się za czymś do obrony, ale przypomniał sobie, że skoro pistolet niewiele zdziała, gałąź też na wiele się nie zda. Pozostało mu tylko czekanie i szybka reakcja. Słyszał już kroki kogoś, kto pędzi przed siebie najszybciej jak potrafi i szczekanie, jednak zdecydowanie dalej.
Obrazek zwinięty kliknij aby rozwinąć ▼

Lot 19

3
- Nie widzimy dymu. Powtarzam, nie widzimy dymu. - zabrzmiał kolejny komunikat.
- Może musiała się schować. Albo ktoś ją uwięził. Może po prostu straciła krótkofalówkę. Może nadal podążają w stronę meteorytu.
- Dym. - Stwierdził pilot. Wypatrywali teraz wyjątkowo uważnie.
- Nic nie widzę. - stwierdził Jones.
- Ja też nie widzę, czuję dym! - powtórzył się pilot i ruszył w stronę drzew. Pies pobiegł za nim.

Po chwili pędzili co sił w nogach. Faktycznie, zapach dymu stał się teraz wyraźny. Jones w końcu dogonił pilota i złapał go za ramię.
- Poczekaj! - stęknął zadyszany - Już zrobiliśmy ten błąd. Musimy być ostrożniejsi. 

Kucając przesuwali się w stronę źródła zapachu. Po kilku minutach w końcu zauważyli dym. Na małej polance stał znajomy motor, a obok niego ktoś rozpalił duże ognisko, co w tych warunkach było dość trudne do osiągnięcia. 

Nie zauważyli niczego podejrzanego, podeszli bliżej do ogniska. Wiedzieli że ktoś musi być w pobliżu, pytanie tylko czy to n pewno jego córka, czy zwykły zbieg okoliczności. Po drugiej stronie polany dostrzegli jakieś prowizoryczne schronienie, obniżenie wykopane w ziemi, obłożone z wierzchu grubymi gałęziami, przykryte kurtką i liśćmi. Wewnątrz tego schronienia leżał nieprzytomny Picasso, a obok niego ta przeklęta, srebrna, podręczna walizka.

- Żyje. I tak nas nie zrozumie więc nie ma sensu go wypytywać. Sądząc po jego koszuli we krwi coś lub ktoś go dopadło, a moja córka chce mu pomóc. Musi być niedaleko, może poszła po wodę.
- Pójdę po apteczkę do jeepa.
- Weź wodę i jedzenie, oni mogli nie mieć tyle luksusu co my.
- Pójdę z nim. - wtrącił Jones, i po chwili znów zniknęli w zaroślach. Pies położył się przy rannym. Odpalił papierosa i wsadził mu go w usta. Milcząc palili, czekali. Nie spodziewali się spotkać w tym miejscu, w takich okolicznościach. 
Obrazek zwinięty kliknij aby rozwinąć ▼

Lot 18

2
Zbliżali się do rozdroża. Jedna droga prowadząca do kolejnego miasteczka była zablokowana drewami obalonymi przez silny wiatr. Druga prowadziła dalej w stronę szczytu. Piaskowa, zapomniana ścieżka. Silnik wysłużonego jeepa był dobrze rozgrzany. Aż za dobrze, co sygnalizowała kontrolka.

- Jesteśmy dość wysoko. Teraz potrzeujemy cierpliwości i odrobiny nadziei. - mruknął Jones, po czym wysiadł by otworzyć maskę. Wyprostowany patrzył na silnik. 

Szepty, tysiące głosów, każdy z nich zrozumiały, choć powinny zlać się w szum. Przeszły go dreszcze. Oddalały się i przybliżały, nabierały na intensywności i wytracały go. Z linii drzew poczuł silny, ciepły podmuch. Wszystkie głosy wybrzmiały teraz równo, jak jedno gardło. Nie rozumiał ani słowa, wyczuł jednak zmianę tonu na pozytywny. Głos w końcu ściszył się, brzmiał jak mały chłopiec, by po chwili przemienić się w śmiech i zniknąć, by nigdy więcej nie wrócić.

Wsiadł spowrotem do auta. Razem z pilotem spojrzeli na jego bladą, przerażoną twarz.
- Wyglądasz jakbyś zobaczył ducha. - powiedział pilot.
- Nie ducha a cały cmentarz nieumarłych.
- Czy ja tracę rozum?

Zamilkli. Spojrzeli po sobie, potem znów na niego.
- Cokolwiek nie powiesz, nie uznam cię za wariata. Jeszcze dzisiaj rano widzieliśmy jakichś kosmitów. To nie czas ani miejsce na diagnozę psychologa.
Opowiedział po krótce czego doświadczył.
- Jesteś pewien że na końcu usłyszałeś śmiech?
- Tak, a to coś istotnego? I tak jestem już na krawędzi, jeśli będziesz mnie straszyć to nie ręczę za siebie.

Pilot poprawił się w fotelu. Pies skoczył mu na kolana.
- Latam na tą wyspę już od bardzo dawna. Miałem tu nawet kilku znajomych. Opowiadali mi o tej wyspie i różnych legendach. Kiedyś myślałem że to tylko legendy, ale to co powiedziałeś jest dokładnym opisem tego co słyszałem wcześniej.
- I co to niby oznacza? 
- Dobry omen, obietnica powodzenia.
Rozluźnił się w fotelu, zapalił papierosa.
- Czekajmy więc na dym, skoro o powodzeniu mowa.

Mimo silnego deszczu ich idoczność była teraz wiele lepsza. Ustawili samochód przy ścianie zieleni, która osłoniła ich od wiatru. Wyszli z samochodu. Za kilka minut miało minąć pól godziny od ostatniego komunikatu radiowego.
Obrazek zwinięty kliknij aby rozwinąć ▼
0.16835522651672