Portrety Rzeczypospolitej: bohaterowie, dowódcy, zdrajcy vol. 3: "Nie złożę szabli, póki Ukrainy nie uspokoję": Jeremi Wiśniowiecki
17
5
6



Wiedza
4 t
5
Ród Wiśniowieckich to była gorąca krew z samego trzonu dynastii Giedyminowiczów [1]. Herb Korybut [2], ziemie zadnieprzańskie i tradycja jazdy, która nie znała określenia „cofnąć się z pozycji”. Jeremi Michał Wiśniowiecki urodził się 17 sierpnia 1612 roku w Łubniach, w samym środku Ukrainy Zadnieprzańskiej, gdzie ziemia rodziła nie tylko pszenicę, ale i buntowników, kozackie zaciągi i krwawe legendy. Już na starcie miał wpisane w metrykę więcej wojny niż mleka.
Jego ojciec Michał- książę na bogato, ale bez hamulców. Miał ogromny majątek i równie ogromną słabość do rozrzutności. Gdy kończyły się pieniądze, zaczynał się najazd. Sąsiedzi nie nadążali z odbudową chutorów [3], a sądy z wystawianiem nakazów. Ojciec Jeremiego kilkukrotnie został skazany na banicję, czyli takie formalne „wynocha” z kraju. Porywczość miał wpisaną w herb, a sam Jeremi odziedziczył ją jak niechciany testament. Dorósł szybciej, niż się wszystkim wydawało, bo dzieciństwo zakończyła historia tak mroczna, że wszystkie te „Gry o Tron” to się chowaj.

W 1616 roku ojciec Jeremiego został otruty podczas eucharystii. Mołdawski pop podał mu sakrament z wkładką w postaci trucizny. Była to zemsta za polityczną awanturę, w którą Michał Wiśniowiecki się wmieszał, próbując osadzić na mołdawskim tronie Aleksandra Mohyłę, hospodara przychylnego Polsce. Morderca dostał, co swoje. Złapano go i spalono żywcem. Bez sądów apelacyjnych, bez miłosierdzia. Takie były czasy i taki był klimat ziem ukrainnych.
Trzy lata później Jeremi Wiśniowiecki został sierotą. Matka zmarła, a on sam trafił pod skrzydła dalekiego krewnego, Konstantego Wiśniowieckiego. Ten nie szczędził mu dyscypliny, wychował go w tradycji polskiej i katolickiej, jak przystało na szlachecką linię, która miała być nie tylko bogata, ale i patriotyczna. Młody kniaź trafił do kolegium jezuickiego, gdzie uczono go łaciny, logiki, pobożności i sztuki rządzenia ludźmi. W szkole był bystry jak brzytwa i uparty jak kozacki opór, to nauki przyswajał bardzo szybko. Gdy osiągnął pełnoletniość, oficjalnie przeszedł na katolicyzm mimo że matka, jeszcze za życia, surowo mu tego zabroniła.

Swoje pierwsze szlify wojskowe zbierał nie na dworach magnackich, tylko w Niderlandach, patrząc na prawdziwą wojnę. Obserwował oblężenie Maastricht i nie przez lunetę z bezpiecznej odległości, tylko z bliska, tak jak lubił, w błocie, huku armat. Uczył się, jak się zdobywa miasta i łamie morale przeciwnika. Po powrocie do Rzeczypospolitej rzucił się w wir wojny z Moskwą. Prowadził zuchwałe podjazdy na tyłach wroga, głęboko na terenach państwa moskiewskiego. Nie był to jeszcze czas jego legendy, ale już wtedy mówiono: „Gdzie Jeremi, tam ogień.”
Tłumił też kozackie bunty, m.in. powstanie Pawluka. Zasłynął w 1644 roku, kiedy rozbił Tatarów pod Ochmatowem. Bitwa była krótka, krwawa i dla wroga upokarzająca. A Rzeczpospolita zyskała dowódcę, który nie prowadził armii, tylko ciągnął ją za sobą jak burza. Dwa lata później został wojewodą ruskim. Ambitny był jak diabli, już wtedy starał się o buławę hetmańską. Lecz nie otrzymał jej, ani wtedy, ani nigdy (typowa polska tradycja już).

Jeremi odziedziczył po ojcu nie tylko temperament, ale też ogromny majątek na Wołyniu i Zadnieprzu. Wbrew oczekiwaniom okazał się świetnym gospodarzem. Zaniedbane ziemie zaczęły tętnić życiem, a chłopi chętnie osiedlali się pod jego opieką, licząc na bezpieczeństwo przed Tatarami. Łożył na cerkwie, kościoły, szkolnictwo i nowe miasta. Przed wybuchem powstania kozackiego jego majątek obejmował 38 tysięcy gospodarstw, gdzie żyło prawie 230 tysięcy chłopów (to więcej ludu niż dziś w Radomiu). Roczne dochody sięgały 600 tysięcy złotych, czyli 5% budżetu całej Rzeczypospolitej. Do tego miał własną armię około 6 tysięcy ludzi: husarzy, Tatarów, Kozaków (póki im nie odwaliło), Wołochów, a nawet przeszkolonych chłopów. Książę nie potrzebował sejmu (jak to polski magnat) miał siłę, ziemię i ludzi.
W 1648 roku wybuchło powstanie, które rozniosło Rzeczpospolitą od środka. Nie była to kolejna kozacka rozróba, to był niestety początek końca. Jedna z tych rebelii, po których państwa już się nie podnoszą cało. Jeremi Wiśniowiecki nie miał wyboru. Rebelia zahaczała o jego ziemie, paliła jego wsie, groziła jego ludziom. Miał więc osobisty powód, żeby wejść do tej wojny z szablą gotową do roboty. Od początku miał jasne pogląd na powstanie. Żadnych układów z buntownikami, żadnych kompromisów, tylko ogień i miecz.

Po klęsce wojsk koronnych pod Korsuniem sytuacja zrobiła się dramatyczna. Rzeczpospolita straciła tysiące żołnierzy, i to nie byle jakich, gdyż padła elita wojska kwarcianego [4]. Hetmani Mikołaj Potocki i Marcin Kalinowski dostali się w kozacką niewolę, a powstanie rosło jak suchoklates po sesji z testosteronem. Czerni waliły do wojsk buntownika Chmielnickiego drzwiami i kosami. Wiśniowiecki nie czekał na cud ani posiłki z nieba. Gdy wszyscy liczyli straty, on ruszył ze swoją prywatną armią z Zadnieprza. Nie sam, wyprowadził też tysiące cywilów: służbę, mieszczan, szlachtę z rodzinami i miejscowych Żydów. Co nie zginęło od kozackiej siekiery, przetrwało dzięki kniaziowi. Bo gdzie szła jego jazda, tam ziemia drżała, a buntownicy wiedzieli, że właśnie idzie po nich książę Jarema człowiek, który nie znał litości.
Jakby mało było kłopotów po rozbiciu armii, zmarł jeszcze król Władysław IV. Rzeczpospolita została bez głowy i bez mięśni, a w powietrzu wisiało widomo chaosu. Chmielnicki, choć osłabiony po odejściu Tatarów z jasyrem, wiedział jedno, teraz może grać na czas. Pozorował chęć układów, przeciągał rozmowy, czekał, aż przeciwnik sam się potknie o własną politykę. Niestety po stronie polskiej górę wzięło „stronnictwo pokojowe”, które bardziej bało się wojny niż zdrady. Kanclerz Ossoliński, prywatny wróg Jeremiego Wiśniowieckiego (nienawiść była zresztą obustronna i szczera jak spowiedź przed śmiercią), powierzył negocjacje wojewodzie Adamowi Kisielowi, człowiekowi z dobrymi intencjami, ale złym wyczuciem czasów.
Gdy przyszło do wyznaczenia nowych regimentarzy dla formującej się armii, zadziałał znajomy mechanizm: układy, fochy i faworyci. Pominięto ludzi doświadczonych i skutecznych. Zwyciężyła słynna trójca „pierzyna, łacina i dziecina” [5]. Okazało się to nie tylko złośliwym przezwiskiem, ale niestety również proroctwem. Ich „dowodzenie” zakończyło się katastrofą, która przejdzie do historii jako hańba pod Piławcami. Wystarczyła plotka, że do Kozaków dołączają Tatarzy i nagle cały obóz wojsk koronnych rzucił broń, namioty, działa, zapasy, i czmychnął w panice jak dzieci po wybiciu okna w szkole parafialnej. Kiedy inni się miotali, Jeremi działał. Na długo przed klęską Piławiec, 28 lipca 1648 roku, pod Konstantynowem, stanął naprzeciwko oddziału Maksyma Krzywonosa, który miał przewagę liczebną i wiarę we własną nieśmiertelność. Wiśniowiecki rozbił go w pył. Prowadził własną, niezależną kampanię partyzancką z podjazdami, szybkim ogniem i stalową dyscypliną.
Jeremi Wiśniowiecki nie znał pojęcia „litość”. Już na pewno nie dla tych, których uznawał za zdrajców, buntowników i wrogów Rzeczypospolitej. Z pojmanymi obchodził się bezwzględnie. Pal i topór były jego najwierniejszymi „sędziami”. Najokrutniejszą z kar była nadziewka, czyli nabijanie na pal. Ta metoda miała długą historię już od czasów starożytnych. W rękach ludzi Wiśniowieckiego znalazła nowe życie na zadnieprzańskich rubieżach. Skazańca rozbierano, przywiązywano do koni, a zaostrzony pal wbijano mu przez krocze lub odbyt. Ale nie chodziło o szybkie zabicie. Wręcz przeciwnie, cała sztuka polegała na tym, żeby śmierć przyszła bardzo wolno. Pal ustawiano pionowo i pozwalano, by ostrze, pod ciężarem ciała, powoli rozcinało wnętrzności.

Był w Wiśniowieckim nie tylko jak ogień zemsty, ale też wzorem doskonałego dowódcy. W oblężonym Zbarażu pokazał nie twarz kata, lecz obrońcy Rzeczypospolitej. To właśnie on zachował głowę, gdy wokół niego kraj walił się w gruzy. Dowodził obroną twierdzy oblężonej przez 200 tysięcy ludzi, Kozaków, Tatarów i wściekłych chłopów, którzy przyszli po własne „sprawiedliwości”. Po stronie polskiej było zaledwie 15 do 20 tysięcy obrońców, z czego tylko 9 tysięcy stanowiły regularne wojska koronne. Reszta to ochotnicy, zbrojna szlachta, mieszczanie i ci, co nie chcieli kończyć życia jako pochodnia w pożodze wywołanej przez Chmielnickiego. Kniaź nie siedział w namiocie z kielichem, był na wałach. Dowodził, krzyczał, opatrywał, walczył ramię w ramię z żołnierzami. Dostał kulę i nie zszedł z posterunku.
W czasie oblężenia rozpoczęto negocjacje. Tatarzy naciskali, by do ich obozu przybył sam Wiśniowiecki. Ale z kręgów informacyjnych wyciekło, że byłaby to droga w jedną stronę. Żywy by nie wrócił. Obrońcy Zbaraża odmówili. Gdy w twierdzy zaczęło brakować wszystkie: jedzenia, sił, nadziei, Wiśniowiecki nie zniknął w cieniu. Chodził między ludźmi, rozmawiał, motywował czasem i kłamał. Rozpuścił plotkę, że król już jedzie z odsieczą, co nie niestety nie było prawdą. Ostatecznie po negacjach z chanem krymskim [6] obrońcy opuścili twierdzę, niszcząc przy odwrocie umocnienia ziemne zamku.
Potem przyszło Beresteczko, największa lądowa bitwa XVII wieku i jedna z najświetniejszych wiktorii Rzeczypospolitej. Tysiące szabel, dym, wrzask, konie i chaos, piekło w pełnym galopie. I właśnie wtedy, gdy Polacy zapędzili się za daleko w tatarskie szyki, a kontratak wisiał w powietrzu, Wiśniowiecki ruszył. Z lewego skrzydła uderzył jak grom. Szarża kniazia przebiła, połamała i rozgoniła siły wroga. Tatarzy poszli w rozsypkę, Chmielnicki czmychnął z pola jak spłoszony lis. Po tym zwycięstwie wydawało się, że historia właśnie skręca w dobrą stronę dla Polski.
I tutaj los miał inne plany. Zaledwie miesiąc po Beresteczku, 20 sierpnia 1651 roku, kniaź zmarł nagle w wojskowym obozie w wieku zaledwie 39 lat. Hipotez o śmieci kniazia było wiele: podejrzenia, szeptane spiski, zarzuty cichego morderstwa. Sekcja zwłok przeprowadzona na gorąco niczego nie wyjaśniła. Był twardym dowódcą, ale potrzebnym. Gdy padł, padło też morale. Chmielnicki, słysząc o śmierci Jeremiego, miał zakrzyknąć: „Oto niebo wysłuchało naszych próśb!”. Bo nawet buntownicy wiedzieli jedno: dopóki żył kniaź Wiśniowiecki, nie było dla nich spokoju. Był ogniem, który palił zdradę. I właśnie dlatego bali się go bardziej niż samej Rzeczypospolitej.
I tutaj los miał inne plany. Zaledwie miesiąc po Beresteczku, 20 sierpnia 1651 roku, kniaź zmarł nagle w wojskowym obozie w wieku zaledwie 39 lat. Hipotez o śmieci kniazia było wiele: podejrzenia, szeptane spiski, zarzuty cichego morderstwa. Sekcja zwłok przeprowadzona na gorąco niczego nie wyjaśniła. Był twardym dowódcą, ale potrzebnym. Gdy padł, padło też morale. Chmielnicki, słysząc o śmierci Jeremiego, miał zakrzyknąć: „Oto niebo wysłuchało naszych próśb!”. Bo nawet buntownicy wiedzieli jedno: dopóki żył kniaź Wiśniowiecki, nie było dla nich spokoju. Był ogniem, który palił zdradę. I właśnie dlatego bali się go bardziej niż samej Rzeczypospolitej.

„Staturą mały, ale cnotą, odwagą i powagą najwyższym równy”: tak o zmarłym kniaziu Wiśniowieckim mówił Albrecht Radziwiłł, kanclerz Wielkiego Księstwa Litewskiego. Bo choć Jarema nie mierzył dwóch metrów wzrostu, to w polu, w radzie i w duszy miał posturę kolosa. Postać Wiśniowieckiego przetrwała nie tylko w kronikach i raportach bitewnych. Uwiecznił go Henryk Sienkiewicz w „Ogniem i mieczem” i jak już wiemy, nie bez powodu.
[1] Ród wywodzący się od wielkiego księcia litewskiego Giedymina. Giedyminowicze odegrali kluczową rolę w formowaniu unii polsko-litewskiej, a ich linie boczne, takie jak Wiśniowieccy czy Czartoryscy, dominowali w życiu politycznym Rzeczypospolitej.
[2] Herb szlachecki pochodzenia książęcego, wywodzący się od litewskich Giedyminowiczów, noszony przez potomków księcia Dymitra Korybuta, wnuka Giedymina. Przedstawia w polu czerwonym srebrny półksiężyc z gwiazdą pomiędzy rogami i krzyżem kawalerskim nad nią.
[3] Niewielkie, często odizolowane gospodarstwo rolne, zazwyczaj zamieszkane przez jedną rodzinę. Charakterystyczna forma osadnictwa na Ukrainie i w południowo-wschodnich kresach Rzeczypospolitej.
[4] Stałe oddziały wojskowe Rzeczypospolitej Obojga Narodów utrzymywane z tzw. kwarcianego dochodu, czyli jednej czwartej (łac. quarta) dochodów z królewszczyzn. Utworzone w XVI wieku jako podstawowa siła zbrojna w okresie pokoju, najczęściej stacjonowały na południowo-wschodnich kresach i były wykorzystywane do obrony przed najazdami tatarskimi oraz tłumienia buntów kozackich.
[5] Pogardliwe określenie trzech regimentarzy dowodzących wojskami Rzeczypospolitej w bitwie pod Piławcami (1648): Dominika Zasławskiego („pierzyna” za wygodnictwo i brak odwagi), Mikołaja Ostroroga („łacina” za gadulstwo i brak zdecydowania) oraz Aleksandra Koniecpolskiego („dziecina” za młody wiek i brak doświadczenia).
[6] Z chanem, bo już wtedy hetman tffuuu… zdrajca nie hetman Chmielnicki, nie miał odpowiedniej pozycji negocjacyjnej będąc oficjalnie ogłoszonym proditorem patriae (czyli zdrajca ojczyzny).
[2] Herb szlachecki pochodzenia książęcego, wywodzący się od litewskich Giedyminowiczów, noszony przez potomków księcia Dymitra Korybuta, wnuka Giedymina. Przedstawia w polu czerwonym srebrny półksiężyc z gwiazdą pomiędzy rogami i krzyżem kawalerskim nad nią.
[3] Niewielkie, często odizolowane gospodarstwo rolne, zazwyczaj zamieszkane przez jedną rodzinę. Charakterystyczna forma osadnictwa na Ukrainie i w południowo-wschodnich kresach Rzeczypospolitej.
[4] Stałe oddziały wojskowe Rzeczypospolitej Obojga Narodów utrzymywane z tzw. kwarcianego dochodu, czyli jednej czwartej (łac. quarta) dochodów z królewszczyzn. Utworzone w XVI wieku jako podstawowa siła zbrojna w okresie pokoju, najczęściej stacjonowały na południowo-wschodnich kresach i były wykorzystywane do obrony przed najazdami tatarskimi oraz tłumienia buntów kozackich.
[5] Pogardliwe określenie trzech regimentarzy dowodzących wojskami Rzeczypospolitej w bitwie pod Piławcami (1648): Dominika Zasławskiego („pierzyna” za wygodnictwo i brak odwagi), Mikołaja Ostroroga („łacina” za gadulstwo i brak zdecydowania) oraz Aleksandra Koniecpolskiego („dziecina” za młody wiek i brak doświadczenia).
[6] Z chanem, bo już wtedy hetman tffuuu… zdrajca nie hetman Chmielnicki, nie miał odpowiedniej pozycji negocjacyjnej będąc oficjalnie ogłoszonym proditorem patriae (czyli zdrajca ojczyzny).